Relację ze swojego wielkiego dnia czyli pierwszego w zyciu maratonu zacząłem pisać mniej więcej tydzień po nim - to jest w kwietniu. Jednak aż do dziś jej nie ukończyłem bo w miarę upływu czasu rosło moje przekonanie, że to już zbyt stara sprawa i że nikogo to już nie obchodzi. Jednak dla mnie 39-ty Maraton Paryski to była wielka rzecz. Zwłaszcza, że była to jednocześnia moja pierwsza wizyta w Paryżu. Trochę dziwne, biorąc pod uwagę, że Paryż leży o trzy godziny jazdy autem od moich drzwi... Długo zwlekałem z odwiedzeniem tego pięknego miasta, ale było warto. I wygląda na to, że wybrałem ostatni moment, żeby poczucie zagrożenia było jedynie z tyłu głowy (bo było). Jednak biorąc pod uwagę wydarzenia ostatnich tygodni postanowiłem odświeżyć te lepsze wspomnienia.
|
Jak słusznie zauważył mój kolega - większość średniej wielkości miast w Belgii ma populację mniejszą od ilości uczestników Maratonu Paryskiego |
Przed maratonem zastanawiałem się nieraz co będę czuł kiedy i jeżeli dobiegnę do mety (dużo łatwiej było mi sobie wyobrazić jak to by było gdybym jednak nie dobiegł). Rzeczywistość trochę mnie zaskoczyła - za linią końcową nie czułem prawie nic oprócz potwornego zmęczenia i pragnienia. Musiało minąć nieco czasu abym mógł pozbierać swoje myśli i żeby to co zrobiłem zaczęło mieć dla mnie jakiś sens.
Wprawdzie jak już wspominałem (
tu i
tam) moim celem podstawowym było przebiegnięcie maratonu, ale oczywiście skłamałbym gdybym napisał, że czas był mi całkiem obojętny albo, że w ogóle się nad nim nie zastanawiałem. Najlepszym punktem odniesienia jakim dysponowałem był mój czas z półmaratonu - 1:41:36, ale niestety nie istnieje jedna uniwersalna ani niezawodna metoda przeliczania jednego na drugi. Wyczytałem gdzieś, że dobrym proxy jest wzór 2xHM + 15 min, co dawałoby w moim przypadku czas w granicach 3:35-3:40. To brzmiało dla mnie jednak zdecydowanie zbyt optymistycznie, zwłaszcza, że do dziś nie bardzo wiem jak udało mi się pobiec półmaraton w tempie 4:40min/km gdy swoje wybiegania robiłem raczej w okolicach 5:30. Gdzieś na forum znalazłem link do
kalkulatora MARCO, który też oszacował mój czas na +/-3:35. Inne kalkulatory (np.
ASICS Pace Your Race) były w większości mniej optymistyczne (albo jak pokazała przyszłość bardziej realistyczne), wyjątkiem był Garmin Race Predictor, który na różnych etapach mojego planu treningowego szacował mój wynik w granicach 3:07-3:15. Whoaaa! Takich wyników nie brałem na poważnie nawet przez chwilę, mimo opinii wielu osób (np. DC Rainmaker'a) na temat dokładności tego narzędzia (widocznie to działa dla ludzi mających większe doświadczenie biegowe). Koniec końców postanowiłem pobiec wg. MARCO - zaletą tego kalkulatora jest to, że zamiast przewidywać jeden czas i jedno tempo na cały dystans, dzieli go na kilka krótszych z których każdy ma swoje - coraz większe - tempo (tzw. negative split). Postanowiłem, że będę przestrzegał tych wyliczeń dopóki będę się czuł dobrze, a jak poczuję zmęcz to przestanę przyspieszać i zostane przy tempie z którym dawałem radę.
Ze względu na ilość biegaczy biorących udział w Maratonie Paryskim, start odbywa się falami. Swoją falę czyli oczekiwany czas na mecie należy określić już przy zapisie. Uznałem, że fala na 4:00 będzie akurat bo nie będę się plątał pod nogami szybszym biegaczom, z konkretnymi celami czasowymi. Jednocześnie ewentualne wyprzedzanie na trasie chociaż może być nieco męczące daje niezłe wsparcie psychologiczne.
Pan Choi
|
Dojechaliśmy |
Na miejsce przyjechaliśmy w czwartek, żeby mieć czas na aklimatyzacje, obczajenie trasy, miejsca startu, mety itp. Pobyt rozplanowaliśmy do środy po maratonie, żeby został czas na zwiedzanie i żeby nie nabić kilometrów PRZED maratonem. Nie do końca tak wyszło, ale po kolei... Droga do Paryża przeleciała bez najmniejszych problemów. Nie cisnąłem za bardzo bo się nasłuchałem o francuskich radarach i mandatach, a i tak byliśmy na miejscu w trzy godziny. Paryż przywitał nas intensywnym ruchem, ale nie korkiem - było koło 11-tej więc już po porannym szczycie jak sądzę.
Wcześniejszym niż planowane przybyciem wpędziliśmy nieco w panikę właściciela apartamentu, który wynajeliśmy. Stopień w jakim gość przejmował się tym abyśmy byli zadowoleni przekracza wszelkie znane mi kanony gościnności w ramach bądź co bądź komercyjnej działalności. Normalnie check-in był o 14-tej, ale uprzedziłem, że będziemy trochę wcześniej. Chodziło mi wyłącznie o miejsce parkingowe - planowałem zostawć samochód pójść coś zjeść i wrócić kiedy będziemy mogli wnieść swoje graty do mieszkania.
|
Powitalny tort |
Pan Choi (Koreańczyk) czekał na nas przy garażu, w którym mieliśmy zostawić swój samochód - jakieś 200m od apartamentu. Kiedy pokonywaliśmy wspólnie ten krótki odcinek, pan Choi zdążył poinformować nas o godzinach otwarcia każdego ze sklepów po drodze, o liniach metra i możliwych przesiadkach z dwóch pobliskich stacji, a na końcu zaczął się tłumaczyć, że ledwie mu starczyło czasu, żeby posprzątać po poprzednich lokatorach i nie starczyło mu czasu, żeby kupić nam coś na powitanie (!), w związku z czym chciałby zabrać nasze dzieci do cukierni na rogu, żeby sobie wybrały coś słodkiego. Chyba zauważył spojrzenia, które wymieniliśmy z żoną bo od razu dodał, że cukiernia jest w sąsiednim budynku. Zgodziliśmy się i poszli, a my z żoną dyskretnie obserwowaliśmy ich z balkonu. Spodziwaliśmy się, że wrócą z croissantami albo czyś w tym rodzaju... Dzieciaki zgodnie twierdzą, że wybrały po ciastku, ale nasz gospodarz miał zdanie odrębne - powiedział, że skoro zostajemy na tydzień to odpowiedni będzie wielki tort - żeby starczył na cały pobyt :)
|
Kibice też dojechali |
Kibice
Zaraz po rozlokowaniu się w Paryżu wysłałem do rodziców standardowego sms'ka w stylu "Dojechaliśmy. Pogoda OK.". Dostałem niestandardową odpowiedź, coś jak to: "My też. Pogoda rzeczywiście OK". Nie za bardzo zrozumiałem o co chodzi, pewnie w ferworze swoich przygotowań do maratonu zapomniałem, że rodzice też gdzieć planowali wyjechać? Sprawa wcale nie stała się bardziej jasna kiedy dostałem maila z tym zdjęciem pod Moullin Rouge i zdaniem "kibice też dojechali"... Żart? Nie. Najprawdziwsza prawda. Jak się okazało konspiracja trwała już od dnia kiedy powiedziałem, że się zapisałem na maraton czyli od października. Tym samym wyjazdowa grupa Marcin-ultras urosła do pięciu osób. Teraz to już muszę wygrać ten maraton, tak?
Regeneracja
Ostatni tydzień przed maratonem - to wiadomo roztrenowanie, tappering, regeneracja czy jak kto woli - opieprzanie się. W niedzielę poprzedzającą maraton spokojny bieg na 12km (dla porównania jeszcze tydzień wcześniej niedzielne wybieganie - 32km), we wtorek 40 min szybszego tempa i to miał być koniec treningu. No i teoretycznie był, ale...
|
Pierwszy spacer |
Jak już człowiek przyjechał do Paryża, to wypadało by go chociaż trochę obejrzeć. Zasadniczą część zwiedzania zaplanowaliśmy na po maratonie, żeby oszczędzać nogi, no ale nie można siedzieć w Paryżu trzy dni nie zobaczywszy choćby srającej żyrafy czy łuku triumfalnego. Jedno i drugie widzieliśmy w prawdzie z samochodu, ale to jednak nie to samo. Iza była już wcześniej w Paryżu, ale dla mnie i dzieciaków to pierwszy raz - trochę dziwne biorąc pod uwagę, że to zaledwie trzy godziny samochodem od nas.
I takim oto sposobem pierwszego dnia pobytu, po zapoznawczym spacerze miałem w nogach 20280 kroków, czyli zaledwie o 1200 mniej niż w poprzedni czwartek kiedy to zaliczyłem marsz do pracy i z powrotem (2,7km w każdą stronę) i krótki trening biegowy (około 8km).
Piątek przeznaczyliśmy na Expo - odbiór pakietu startowego, pasta party itp. Co prawda to mój pierwszy maraton, ale nie pierwsze maratońskie Expo. Brukselski półmaraton w którym biegłem w październiku odbywa się tego samego dnia co maraton i odbiór pakietów startowych też odbywa się na expo. Jednak skala obu przedsięwzięć nie ma porównania.
|
Zamierzam dobiec między tymi zawodnikami |
Przed wejściem witał nas szpaler samochodów pomiarowych, a w samym wejściu ochrona. Ta ostatnia rozdzielała nadchodzący tłum na tych którzy przyszli tylko zwiedzić expo i na maratończyków (z obstawą) i kierowała do osobnych wejść, a przy drzwiach kazała otwierać torebki i plecaki. Ten rytuał powtarza się we wszystkich miejscach gdzie zbiera się większa grupa turystów. I wszędzie odprawiany jest jednakowo pobieżnie i symbolicznie. Jak rozumiem przeglądanie damskich torebek nie jest tak naprawdę metodą na udaremnienie ataku terrorystycznego, ale elementem psychologicznym mającym dać poczucie bezpieczeństwa.
|
Za chwilę ten papier zamienię na numer startowy |
Za drzwiami kolejna kontrola - zupełnie innego rodzaju. Kontrola zaświadczeń lekarskich. Jeżeli jest OK - stempelek i można iść po odbiór numeru, z odebranym numerem po koszulkę, a potem po jeszcze jeden pakiet startowy - na sobotni "bieg śniadaniowy".
|
Gdzieś na tej ścianie jest moje nazwisko... |
Droga pomiędzy stoiskami przebiega wzdłuż ściany na której wypisanych jest 50 tysięcy nazwisk uczestników. Robi wrażenie. Wiedziałem, że 50 tysięcy to dużo, ale szczerze przez dobrą chwilę gapiłem się na tą ścianę napawając się rozmiarem przedsięwzięcia, którego jestem częścią. Kolejną równie dobrą chwilę zajęło mi odnalezienie przy pomocy żony i dzieci swojego nazwiska.
Zaplanowane nic-nie-kupowanie na expo nie do końca się powiodło. Właściwie zakończyło się sromotną klęską. Pamiątkowe kubeczki, torebeczki czy para skarpet do biegania to jeszcze nic, bo w sumie wiadomo było, że jakbyśmy się nie starali to coś takiego się przyplącze. Jednak nigdy bym się nie spodziewał, że z maratońskiego expo wyjdę z najdroższą zapewne w swoim życiu torbą suszonych (i kandyzowanych) owoców. Owoce były na wagę na stoisku typu "pick'n'mix" obsługiwanym przez bardzo zaradną i wygadaną grupkę Tajek - nie pierwszy dzień w tej branży z pewnością. Muszę przyznać, że wśród owoców było parę egzotycznych ciekawostek o naprawdę ciekawych smakach, ale i tak nie pamiętam jak się nazywały, więc walor poznawczy należy uznać za znikomy.
|
O! jest |
A skoro jesteśmy przy jedzeniu to przynajmniej Pasta Party zdecydowanie było warte swojej ceny. Poszliśmy na nie głównie dlatego, że nie chciałem pominąć żadnego elementu maratonskiego obrzędu, a nie ze specjalnymi oczekiwaniami kulinarnymi. Muszę jednak przyznać, że makaron był zupełnie przedni. Oczywiście mogło być tak, że na moją ocenę miała wpływ atmosfera miejsca, ale moja dzielnie towarzysząca mi rodzinka miała podobne odczucia. W ogóle to paryskie expo było imprezą zdecydowanie rodzinną. To które widzieliśmy w Brukseli - być może ze względu na skalę - było jednak przede wszystkim adresowane do samych biegaczy.
|
Pasta Paty |
Kiedy ja czekałem w kolejce po odbiór pakietu startowego na bieg śniadaniowy Rodzinka wyżywała się twórczo w specjalnym kąciku dla kibiców wyposażonym w kredki, flamastry, arkusze kartonu i generalnie wszystko co potrzebne do sporządzenia plansz czy transparentów.
|
Strefa kreatywnego kibica |
Po expo mieliśmy już trochę w nogach, ale dzięki Pasta Party nie musieliśmy już myśleć o obiedzie. Trzeba jednak coś zrobić z pięknym popołudniem, ale coś takiego, żeby już za bardzo się nie zmęczyć. Zadzwoniliśmy do rodziców, żeby sprawdzić co u nich słychać i ewentualnie połączyć siły. Plan taty na popołudnie wiązał się ściśle z hotelowym pokojem, ale mama jeszcze chętnie by trochę pozwiedzała (mama była w Paryżu raz, czyli o jeden raz więcej niż ja i o 20 razy mniej niż tata). W swojej przebiegłości uknuliśmy plan, który miał obejmować zaliczenie atrakcji turystycznej bez zbytniego obciążania nóg. A dokładnie ów plan był taki - metrem do łuku triumfalnego, windą na górę i stamtąd podziwiamy widoki na Paryż. Genialne w swej prostocie, nie?
|
Po Expo wszyscy mieliśmy nieco w nogach... |
Aby dojechać na Etoile - Charles de Gaulle czyli na to słynne wielie rondo na środku którego stoi łuk triumfalny musieliśmy przesiąść się na Concorde. Doszliśmy jednak do wniosku, że w sumie nie warto się przesiadać skoro można się przejść, droga z Concorde do łuku jest prosta i wiedzie wzdłuż jednej ulicy - Avenue des Champs Elisees. Tym sposobem nachodziliśmy kolejne dwa kilometry. To się nazywa czynny odpoczynek. Łuk triumfalny ma 50m wysokości - to takie dobre 15 albo 16 pięter. Z jakiegoś powodu byliśmy przekonani, że na górę można wjechać windą. Jak się okazało winda jest, ale wyłącznie dla osób niepełnosprawnych. Tak więc w ramach relaksu i odprężenia dla nóg 16 pięter po schodach w górę i tyleż w dół :) Na szczęście było warto. Piątek zakończyłem z wynikiem 17,688 kroków i przemaszerowanymi 14.7km - sporo jak na dzień relaksu.
|
Wsiadł do autobusu
człowiek z dorszem na głowie |
Sobota - Breakfast Run
Za to w sobotę było miał być tylko bieg śniadaniowy na 5km w ramach rozbiegania, a potem już wyłącznie relaks. Paris Breakfast Run to impreza towarzysząca Maratonowi Paryskiemu, ale nie przeznaczona wyłącznie dla maratończyków, przeciwnie - otwarta dla wszystkich. Jest to bieg na dystansie 5km, ale bez pomiaru czasu co nadaje mu charakter zdecydowanie bardziej rozrywkowy niż sportowy. Organizatorzy zachęcają każdego uczestnika do przybrania czegoś co kojarzyło by się z jego krajem bądź regionem. Zakładając czapeczkę z orzełkiem nie wykazałem się nawet w połowie taką fantazją jak np. rodzina Japończyków biegnących z rybami na glowach...
Całe 5 kilometrów przebiegłem w tempie 6:00min/km czyli takim żwawym truchtem. Na całe szczęście szybciej biec się nie dało bo przed pierwszymi biegaczami jechała platforma z animatorami i to ona wyznaczała tempo czoła biegu. Piszę "na szczęście" bo częstym grzechem niedoświadczonych biegaczy jest bieganie zbyt szybko kiedy należy biec wolno i ja ten grzech popełniam nagminnie. Znając siebie przy okazji biegu śniadaniowego też pewnie bym próbował coś sprawdzać, gdzieś przycisnąć, a w niedzielę przyszłoby mi za to zapłacić.
|
Reprezentacja Polski |
Na sobotę więcej planów już nie mieliśmy - poza tym, że trzeba by coś zjeść. Uznaliśmy, że to doskonała okazja, żeby odhaczyć jeden z punktów na liście miejsc które chcieliśmy zobaczyć. Właściwie to punkt dodany na tą listę przez Dominika - chińska dzielnica. W szególności Dominik chciał koniecznie sprawdzić zasłyszaną informację, że w McDonaldsie w chińskiej dzielnicy napisy są po chińsku. Chociaż na codzień nie stronimy od Maca, to jednak na posiłek w przeddzień maratonu wolałem coś innego. Dlatego po obejrzeniu chińskich szyldów amerykańskiego fast food'u w sercu Europy, udalismy się szukać innego miejsca na obiad. Genialnym wyborem okazała się knajpka typu all-you-can-eat. Szwedzki stół z chińszczyzną zapewnił bogactwo wyboru, a formuła nieograniczonych dokładek - ilość kalorii dostosowaną do apetytów i potrzeb. I to był naprawdę ostatni punkt ostatniego dnia przed maratonem, a i tak moim nogom przybyło prawie 17 tysięcy nowych kroków na liczniku...
Tu nie jedliśmy. Tym razem McDonalds był atrakcją turystyczną
A tu dla każdego coś miłego
Dzień M
Wielki dzień zacząłem od niewielkiego śniadania. Właściwie od takiego jak zwykle jadałem w dniach długich wybiegań. Musli z jogurtem naturalnym i banan. Porcjowane (po 55g) muesli przywiozłem ze sobą, jogurtu naturalnego - nie. Nie przyszło mi nawet do głowy, że we francuskim Carefourze może nie być francuskiego chudego jogurtu naturalnego Danona. Na szczęście był zwykły naturalny Danone - te kilka gram tłuszczu już nie robi teraz żadnej różnicy.
Ekwipunek skompletowałem już poprzedniego dnia. Z resztą zawsze dzień przed długim wybieganiem przygotowuje sobie wszystko, żeby rano nie tracić czasu i nie wywoływać zamieszania w śpiącym jeszcze domu. Mam na tę okoliczność przygotowaną checklistę, dzięki której zadanie jest dużo prostsze. Co jest na tej liście? Między innymi:
- wazelina
- plastry przeciw odciskom
- skarpety
- buty
- t-shirt
- bielizna
- spodenki
- żele energetyczne
- pulsometr
- słuchawki
- telefon
- frotka (tak, tak - bardzo ważna rzecz dla mnie chociaż nie wiem dokładnie z jakiego powodu, ale biegnąc bez frotki na nadgarstku czuję się niekompletnie ubrany)
- plecak z wodą
I jeszcze kilka drobiazgów. Dodatkowo w sobotę wieczorem przypiąłem do koszulki numer startowy z chipem - z jakiegoś powodu robienie tego tuż przed biegeim wywołuje u mnie nerwowość. Na mniejszych imprezach nie ma jednak możliwości odbioru pakietu startowego dzień czy dwa wcześniej więc muszę sobie jakoś z tym radzić. Numer przypiąłem na brzuchu nie na piersi - w ten sposób nie będzie zasłaniał napisu na koszulce i sam nie będzie zasłonięty przez paski plecaka.
Ze względu na ogromną ilość uczestników, start maratonu nie odbywa się jednocześnie lecz falami. O 8.45 startują Etiopczycy i Kenijczycy, 2 minuty później amatorzy biegnący po czas poniżej 3 godzin, to jedyna grupa startowa amatorów w której należało się wykazać wynikami z poprzednich maratonów. 3 minuty po nich - grupa na 3:15, 10 minut póżniej 3:30, kolejne grupy (od 3:45 do 4:30) ruszają co piętnaście minut. Start mojej "fali" zaplanowano na 9.30, a zalecany czas pojawienia się na starcie to 9:00. Ponieważ zdawałem sobie sprawę, że to będzie raczej liczna fala oraz ponieważ planowałem czas nieco lepszy niż 4 godziny uznałem, że strategicznie będzie ustawić się na starcie gdzieś na początku swojej strefy. Z takim planem pojawiłem się na miejscu wraz z grupą swoich wiernych kibiców już o ósmej.
Strefy startowe rozciągały się wzdłuż Avenue des Champs-Elysees na długości około kilometra - od Pól Elizejskich (gdzie był właściwy start biegu) do słynnego ronda z Łukiem Triumfalnym na którym kończyła się ostatnia, najwolniejsza fala. Jezdnia, na której wyznaczone były strefy oddzielono od chodników wysokim ogrodzeniem z metalowej siatki. Chodniki na Champs-Elysees są bardzo szerokie więc było tam wystarczająco miejsca dla osób odprowadzających swoich maratończyków, co nie oznacza, ża nie było tłumu. Za ogrodzenie można było przejść wyłącznie za okazaniem numeru starowego.
Kiedy przyjechaliśmy w mojej strefie było już dużo ludzi, ale nie była pełna - można było się po niej poruszać. Wchodząc muszę zostawić ekipę za ogrodzeniem; mam dużo czasu, ale decyduję się wejść od razu, żeby ustawić się jak najbliżej początku, żeby mieć czas skorzystać z Toi-toi'a i zeby zacząć zbierać myśli i się wyciszać. Jest dość rześko - stoję w bluzie z kapturem, ale ma się zrobić cieplej, więc zamierzam biec na krótko. Ściągam bluzę i podchodzę do ogrodzenia, żeby oddać ją Izie - i wtedy wychodzi na jaw coś co miało być niespodzianką - cała Ekipa przebrała się w T-shirty wzorowane na
moim, tyle że zamiast brzydkich słów mają napis "Biegnij Marcin". Umawiamy się, że będę ich wypatrywał na dziesiątych kilometrach - jeśli dadzą radę się na któryś z nich dostać.
Marcin Ultras
Od teraz zaczynam już myśleć wyłącznie o starcie. Strzał startera i oklaskami żegnamy elitę. Drepczę w miejscu w dość gęstym tłumie. Po starcie kolejnej fali razem z tym tłumem drobiąc przesuwam się kilkadziesiąt, może nawet sto metrów do przodu. Potem znów długie minuty stania w miejscu. Nie jest mi zimno, ani ciepło, nic mi nie jest - chcę już biec. W końcu spiker ogłasza, że przyszedł czas na moją falę, coś się zaczyna dziać gdzieś z przodu, ale ja dalej stoję w miejscu. Dopiero teraz zauważam, że strefa startowa jest też przedzielona na pół wzdłuż czyli na prawą i lewą część, które jak się okazuje nie ruszają jednocześnie. Tak zgadliście - nie jestem w tej pierwszej. Stoję w lewej "pół-fali", a zaczyna prawa. Podział jest dość symboliczny bo wyznacza go taśma zawieszona na lichych słupkach, więc niektórzy "przenikają" na drugą stronę. Organizatorzy proszą, żeby się od tego powstrzymać - ja i tak nie miałem zamiaru. I w końcu ruszam - mimo scisku dość żwawo - Pola Elizejskie mają imponującą przepustowość, a dzięki zabiegowi podziału fali na pół, jednocześnie rusza ilość osób, która mieściła się na połowie szerokości, więc dostępna przestrzeń za linią startu się podwaja.
Pierwsze pięć kilometrów to długa prosta nie licząc ronda przy Concorde, gdzie trzeba ominąć obelisk.
Gdzieś za drugim kilometrem mijam Louvre nie zdając sobie z tego sprawy. Tak samo minę całą masę innych atrakcji turystycznych. Organizatorzy zadali sobie wiele trudu i rozwiesili wzłuż trasy oprócz znaczników kilometrów i mil, także tabliczki informujące o mijanych miejscach, ale minie dużo więcej niż połowa biegu zanim zwrócę na to uwagę. Na razie zauważam pierwszy na trasie wóz strażacki - drabina rozciągnięta poziomo nad głowami biegnących, a na tej drabinie kilku strażaków zagrzewających do biegu. W ogóle strażacy byli w moim odczuciu najbardziej widoczną służbą podczas całej tej imprezy. O jak byłem im wdzięczny za kurtyny wodne gdzieś przed 30-tym... ale tymczasem mijam trzeci kilometr czyli pierwszy segment z mojej rozpiski, średnie tempo wyszło nieco szybsze niż w założeniu. Nie dramatycznie szybsze, ale jednak i naszła mnie myśl czy przypadkiem nie przyjdzie mi za to zapłacić.
Pomijając zmieniającą się scenerię, na trasie niewiele się dzieje. Po 5 kilometrach wbiegamy na plac Bastylii tłumnie oblegany przez kibiców. Wiele osób towarzyszących maratończykom wybrało właśnie to miejsce bo trasa przebiega przez nie aż dwa razy - 23-ci kilometr jest po drugiej stronie placu zaledwie 100 metrów od 5-tego. To plus, ale dużym minusem jest to, że z tłumu trudno coś zobaczyć i być zobaczonym. Tata postanowił zaryzykować i podobno mnie widział, ale ja jego niestety nie. Z resztą nie rozglądałem się jeszcze zbytnio.
Poza lekkim "wybrzuszeniem" spowodowanym kształtem placu trasa nadal prosta jak od linijki i tak jeszcze przez następne półtora kilometra. Jednak ulica, stała się wyraźnie węższa, a biegaczy dookoła nie ubywało. Po raz pierwszy tempo odcinka spadło poniżej założonego i to nie dlatego, żebym odczuwał zmęczenie, ale z powodu braku możliwości wyprzedzania. Od dziewiątego kilometra znów robi się szerzej i udaje mi się nieco odrobić. Wg. mojej tajnej rozpiski odcinek od czwartego do czternastego kilometra powinienem biec w średnim tempie 5 minu i 10 sekund na kilometr, tymczasem na ósmym znaczniku było już o siedem sekund na kilometr wolniej, całej różnicy nie uda już się odrobić, ale na kolejnych czterech kilometrach uda mi się zredukować stratę do jednej sekundy. Na tym odcinku robi się lużniej z kilku powodów - dziewiąty kilometr jest szerszy niż poprzednie, na dziesiątm znajduje się wodopój z którego ja nie korzystam, a na którym pozostali biegacze rozbiegają się na boki. Poza tym w okolicach parku zoologicznego przestają towarzyszyć nam miejskie zabudowania, ustępując miejsca drzewom i krzakom. A propos krzaków - nie mogłem uwierzyć ile dorosłych osób po niecałej godzinie biegania już musi na stronę. I po raz kolejny dotarło do mnie, o ile trudniej jest paniom w tym sporcie...
Kolejne dwa kilometry to dużo otwartej przestrzeni, zaczynam czuć, że wznoszące się coraz wyżej słońce da mi się jeszcze we znaki. Tracę jeszcze jedną sekundę średniego tempa i kończę mój drugi segment ze średnią 5:12min/km. To nie jest jakaś wielka obsuwa, ale wiem już, że plan maksimum od teraz to utrzmanie tego tempa, o przyspieszaniu nie ma już mowy. Tym samym przestaję myśleć o rozpisce - ona jest dla lepiej przygotowanych.
Trzymanie tempa początkowo idzie mi nieźle. Do dziewiętnastego kilometra biegniemy skrajem lasku Vincennes w coraz mocniej operującym słońcu. Regularnie popijam wodę z plecaczka, co pozwala mi nie korzystać z wodopojów i nie wybijać się tym z rytmu.
Za laskiem, robi się szeroko, a wzdłuż trasy gestnieje tłum kibiców, których wcale nie było mało na poprzednich kilometrach. Jednak zbliżający się okrągły dwudziesty kilometr jest z pewnością "umówionym" miejscem wielu biegaczy i ich ekip. Wytężam uwagę bo wypatrywanie twarzy w takim ścisku nie jest proste. W dodatku nie wiem w którą stronę patrzeć. Niestety okazało się, że mojej ekipie nie udało się dotrzeć. Za to mnie, dzięki skupieniu uwagi na czym innym, udało się nieco przyspieszyć, jednak nie na długo. Tuż za dwudziestym kilometrem rozciągał się wielki ciąg stołów z napojami i ćwiartkami pomarańczy, a za nim wracamy na wąskie uliczki. Mimo, że zbliża się już połowa trasy wcale nie robi się luźniej. W okolicach półmetka znowu zagęszczenie kibiców. Robią świetną robotę. Widać, że naprawdę dobrze się bawią i to się udziela. Kolejny kilometr to szybsza prosta, po którym wpadamy po raz drugi na brukowany plac Bastylii. Tu trasa skręca ostro w lewo w stronę Sekwany. Ciasny wiraż na kocich łbach kosztuje mnie kilka sekund straty, ale fakt że dwie godziny biegu już za mną, a ja wciąż czuje się w miarę dobrze, motywuje mnie. Dzięki czemu kolejne trzy kilometry po bulwarach nad Sekwaną wchodzą lekko i przyjemnie. W przypływie euforii zaczynam rozglądać się dookoła i podziwiać. To dopiero teraz kiedy w oddali majaczą wieże Notre Dame zauważam tablice z opisem mijanych widoków. Niestety to już ostatni taki zryw w tym biegu, a strata na placu Bastylii jest ostatnią, którą będę mógł zwalić na okoliczności.
Gdzieś przed dwudziestym szóstym kilometrem mijam Pont Neuf, ale ponownie wiem to tylko z analizy mapy po biegu - nie zauważam go. Dobrze, że zauważyłem Sekwanę ;), ale to pewnie dlatego, że ona ciągnie się wzdłuż trasy i mam dstatecznie dużo czasu, żeby ją odnotować. Zaraz za "Nowym" czyli najstarszym mostem Paryża wbiegamy do tunelu. To kolejna rzecz której nie zauważyć się nie dało bo tunelem będziemy biec przez cały nastepny kilometr. Wbiegam do niego jeszcze dziarsko - 26-ty kilometr przebiegam w tempie 5:14min/km, ale brak przewiewu i zaduch w tunelu szybko dają o sobie znać. Myślę tylko o tym, żeby znaleźć się znowu na otwartym powietrzu. Tunel kończy się, ale nie ma nic za darmo - zaraz za wylotem tunelu krótki podbieg, do tego - być może to tylko wrażenie spowodowane tym, że ostatnie pięć minut spędziłem w mrocznym tunelu - słońce zdaje się grzać jeszcze mocniej niż do tej pory. Ten kilometr wchodzi w 5 minut i 26 sekund i od tej pory żaden już nie będzie szybszy. Nieco za tunelem usytłowany był wodopój, ale ja wciąż korzystam ze swojej wody, za to tuż za wodopojem strażacy ustawili kurtyne wodną - o jaka frajda! Ulga jednak trwa krótko, a potem kolejny tunel i jeszcze jeden... oba dużo krótsze od pierwszego, ale tak samo zakończone podbiegami.
Przed bramką ustawioną na trzydziestym znowu gęstszy tłum kibiców, ale dość łatwo wypatrzyłem ponad głowami polskie choroągiewki takie same jakie miała ze sobą moja ekipa. Serce zabiło szybciej - tak to Oni! przybijamy piątki i lecę dalej, ale podniesiony poziom endorfin wystarcza, żeby przez kilkaset kolejnych metrów zapomnieć o zmęczeniu. Czasami w czasie zawodów, kiedy przychodzi kryzys zastanawiam się na co mi to wszystko i po co to robię... Odpowiedź nie jest prosta, ale na pewno takie trwające ułamek sekundy momenty są wysoko na liście powodów dla których warto. Od tej pory aż do mety już nic przyjemnego mnie nie czeka - tylko przeszło godzina walki ze swoimi słabościami. Myśl, że na mecie będą na mnie czekać pomaga stawiać jedną nogę przed drugą i nie pozwala się poddać. W ogóle kibice na trasie tego biegu byli niesamowici, a atmosfera niezapomniana, ale jednak bliscy czekający na mecie to jest coś jak rezerwa paliwa na te ostatnie kilometry.
30-ty kilometr
Od 33-ciego, w miarę jak zbliżamy się do Lasku Bulońskiego zaczyna się robić coraz bardziej zielono, co wprawia mnie w nieco lepszy nastrój, podobnie jak świadomość, że zostało mniej niż dycha. To daje mi wiarę, że dam radę. Na 34-tym agrafka (nawrót) i wbiegamy do lasku, którym będziemy biegli już prawie do końca. Zauważam tablicę informującą, że mijam korty Rolanda Garrosa. Tuż za kortami ooogrooomy wodopój. Takie punkty na trasie tego maratonu były zorganizowane co pięć kilometrów. Nie wszystkie były takie same - niektóre były mniejsze tylko z wodą, a inne na pełnym wypasie - z owocami, izotonikami itp. Ten w lasku był właśnie taki. Znów nie skorzystałem, ale na widok wody i owoców poczułem jak bardzo chce się pić. Zaraz za punktem sięgnąłem więc po rurkę od swojej nerki na plecach, pociągnąłem i... oczy prawie mi wyszły na wierzch. Koniec wody. Następny punkt za 5km... Na 40-tym. To był początek prawdziwego kryzysu. Tak źle psychicznie jeszcze nie było od początku biegu...Nachodzą mnie pierwsze myśli, żeby odpuścić.
Żeby była jasność trasa przez "lasek" daleka jest od leśnej drogi. To ulica w otwartym terenie ze skromnymi drzewkami po obu stronach. Koło 38-mego woda, ale... nie do picia. Na stołach stoją wielkie miednice, w których można zmoczyć gąbkę. Ja nie mam gąbki, ale nabieram wody w czapkę i taką pełną wody zakładam szybkim ruchem na głowę, wylewając zawartość na siebie. To nie to samo co picie, ale jednak jakaś ochłoda pozwalająca odsunąć złe myśli. Do wodopoju jeszcze dwa kilometry. Może dam radę. W końcu czterdziesty znacznik, ale... halo? Gdzie jest woda? A! jest. Sto może sto pięćdziesiąt metrów dalej. Długie sto pięćdziesiąt metrów. Chwytam butelkę - nie kubek. Przechodzę w trucht, żeby porządnie się napić. Uffff... Ale teraz trzeba z tego truchtu wrócić do jakiegoś tempa... Dla kogoś o tak mizernym doświadczeniu biegowym utrzymywanie tempa na tym etapie zmęczenia jest wystarczająco przytłaczającym zadaniem, a co dopiero przyspieszanie - to wydaje się właściwie nadludzkim wysiłkiem. I właśnie dlatego mój chytry plan zakładał niekorzystanie z punktów z wodą. Teraz jednak zmuszony okolicznościami i własną głupotą... (a właśnie - wspominałem już że do swojej litrowej nerki wlałem 0.7l wody?) muszę zmusić się do biegu. To boli. Autentycznie, fizycznie boli. Zaczyna mi się kręcić w głowie i nachodzi mnie myśl, żeby dać sobie spokój i przejść ten ostatni kilometr. Z perspektywy czasu to nie wygląda zbyt rozsądnie - przebiec 41km, być tak blisko końca i nie walczyć o to, żeby przebiec cały dystans? Wtedy właściwie już prawie podjąłem taką decyzję - sam nie wiem co spowodowało, że jej nie zrealizowałem. Postanowiłem wyłączyć myślenie, bo wszystkie myśli, które mi przychodziły do głowy były przeciwko mnie. Tylko stawiać nogę za nogą... i wreszcie w oddali widzę metę. Tak blisko, a tak daleko... Wcale nie przesadzam, ani nie kokietuję - naprawdę na 400 metrów pzed metą, wciąż brałem pod uwagę ewentualność, że nie dam rady. I wtedy coś odwróciło moje myśli od użalania się nad sobą... tuż za mną rozległ się świst, syk, a po nich krótki głuchy huk. O ile praktycznie pod każdym wględem organizatorzy zasłuyżyli na najwyższe noty, o tyle pomysł z generatorem dymu/pary na finiszu był słaby. Tym bardziej, że owo urządzenie nie działało w trybie ciagłym tylko co jakiś czas wyrzucało z siebie kłęby dymu czemu towarzyszyły odgłosy, które napewno nie tylko mnie skojarzyły się z eksplozją. Dokładnie tak samo nerwowo zareagowała na nie moja żona, która była w tym czasie gdzieś po drugiej stronie siatki odgradzającej kibiców od biegaczy. Zanim się zorientowałem, byłem już na mecie. Tuż przed nią na wysepce siedzą fotopstryki. Gwiazdorski odruch każe mi się uśmiechnąć, ale nie mam już pełnej władzy nad swoimi mięśniami - nad tymi mimicznymi też nie i w rezultacie z uśmiechu wychodzi grymas osoby konającej w męczarniach. Jeszcze kilka kroków i przebiegam przez matę pomiarową na mecie. 3:49 - jest super!
A to nie jest najgorsze z ujęć...
Biegacze są tacy sami wszędzie, a na większych imprezach pewnie jest więcej takich co nie biegają za często. Niemniej jednak wystarczy wziąść udział w jednym biegu, żeby zrozumieć, że stanie tuż za linią mety to głupi pomysł. Mimo, że nie biegłem po 2:59:59 to i tak każda sekunda mojego wyniku była dla mnie na wagę złota, a poza tym nagłe zwalnianie, a tym bardziej stawanie w miejscu po takim wysiłku może się zwyczajnie źle skończyć. Dlatego ja nie zwalniałem, z pędem będącym iloczynem niewielkiej prędkości, ale i sporej masy wbiłem się w tlum. Wyhamowałem po mału przechodząc w marsz, ale całkiem stanąć się bałem bo miałem przeczucie graniczące z przekonaniem, że jeśli to zrobię to już się nie ruszę. Na całe szczęście strefa finiszu była ogromn, więc szedłem sobie i szedłem, Doszedłem do stolików, gdzie odebrałem pakiet finiszera. A za nimi... raj. Tak mi się przynajmniej wydawało wtedy. Na długim na kilkanaście metrów stole stały pudła pełne krojonych w ćwiartki pomarańczy. Normalnie nie jestem aż takim miłośnikiem tych cytrusów, ale na tamte rzuciłem sie jakbym nie widział jedzenia od tygodnia. Zdjadłem chyba z osiem takich ćwiartek, jedną za drugą. Nie widziałem, żeby ktoś inny aż tak się na nie rzucał, ale nie obchodziło mnie to.
Po zaspokojeniu pragnienia pomarańczami, zadzwoniłem do żony okazało się, że jesteśmy dość blisko siebie, więc umówiliśmy się przy najbliższym wyjściu. W międzyczasie przestało mi być gorąco. Nawet ciepło mi nie było. Ubrałem się w plastikowe ponczo z pakietu finiszera i zaległem pod drzewem. Moi kibice zaraz dotarli i wręczyli mi puchar :D Nie wiem, jak moja żona przemyciła taki kawał żelaztwa w bagażu :D i torebce i w ogóle.
Medal finiszera i mój własny puchar :D
I Po maratonie
Kiedy w końcu się podniosłem ustaliliśmy, że idziemy coś zjeść. W ogóle nie byłem głodny, ani nie miałem ochoty na jedzenie, ale trzeba jakoś uczcić wspólnie ze swoimi kibicami to wielkie wydarzenie. Poszliśmy do włoskiej knajpki przy Avenue de Champs Elysees. Pizza lub makaron to zawsze dobry wybór i każdy znajdzie coś dla siebie, w tej konkretnej knajpie byliśmy już z żoną i dzieciakami i wiedzieliśmy, że jest smacznie i sympatycznie. Trochę martwiłem się tylko swoim "outfitem" - na przepocone ciuchy wrzuciłem luźne spodnie od dresu i bluzę. Z prysznica jeszcze nie miałem okazji skorzystać.
Dostaliśmy duży stolik pod schodami w kameralnym zakątku knajpy, więc oza moimi bliskimi nikt nie musiał mnie wąchać ;) Z resztą chyba nie było aż tak źle. Zamówiłem jakąś pizzę, ale mimo tego iż posiadam tą zgubną cechę, że potrafię wepchnąć porcję nawet kiedy nie jestem głodny to jakoś nie dałem razem zrobić tego tym razem. Do picia wziąłem wodę - miałem na nią większą ochotę niż na wino, a poza tym jakiś wewnętrzny głos mi mówił, że staną się rzeczy straszne już po jednej lampce.
Z mety maratonu do restauracji i z restauracji do metra trzeba było się trochę przespacerować. Trochę to znaczy tyle, że ów dzień pozostaje rekordowym pod względem wykonanych przeze mnie kroków (46,984). Wbrew temu czego mógłbym się spodziewać chodzenie po maratonie nie jest jakimś sczególnym wysiłkiem. Dużo gorsze może się okazać siedzenie na krześle - to w tej pozycji dorwał mnie jedyny skurcz tego dnia, ale za to taki, że go dobrze zapamiętałem... Z resztą po kolejnym maratonie było dokładnie tak samo.
Po maratonie mieliśmy jeszce trzy dni na zwiedzanie bo wyjazd zaplanowaliśmy na środę, ale rodzice mieli samolot do Polski już w poniedziałek popołudniu. Chcieliśmy spędzić razem jeszcze trochę czasu, ale... wspominałem już że chodzenie po maratonie to nie problem? Otóż następnego dnia to już całkiem inna historia. Na szczęście w każdym turystycznym mieście są autobusy "hop on-hop off". A ich ukrytą zaletą jest to, że wcale nie trzeba robić "hop off", więc przez dwie godziny zwiedzałem Paryż siedząc na tyłku. Paryż pomarańczowy od koszulek fniszerów... a ja swojej nie założyłem nie przyszło mi do głowy. Myślałem, że święto się skonczyło i że to obciach się obnosić ze swoją zdobyczą po mieście. O jak się myliłem i jak żałowałem. Wieczorem nadrobiłem i podczas wycieczki na Montmartre dumnie prezentowałem swoją pomarańczową koszulkę. Szybko z resztą nauczyłem się wypatrywać w tłumie maratończyków. Zdradzał nas kaczy chód - zwłaszcza kiedy przyszło nam iść w dół po schodach.
Maratoński weekend był wielkim przeżyciem od expo, przez bieg śniadaniowy, na samym maratonie kończąc. Tego jednak się spodziewałem i na to liczyłem. Natomiast tego, że dzień po to wielkie miasto wciąż będzie tak widocznie opanowane przez biegową brać zupełnie się nie spodziwałem.
W jakiejś książce o bieganiu przeczytałem, że na pierwszy maraton w życiu warto wybrać dużą imprezę, bo atmosfera takiego wydarzenia zrekompensuje z nawiązką wszystkie trudne chwile, które z pewnością będą. To pod wpływem tej opinii zdecydowałem się na wybór Paryża. Oczywiście to nie jest jedyna opinia - zwłaszcza w internetach (jak to w internetach) zdania są podzielone i wypełniają całe spektrum opinii włączając w to te najbardziej skrajne. Osobiście uważam, że jeżeli zasadniczym celem w pierwszym maratonie jest jego ukończenie to rzeczywiście duża impreza z bogatą oprawą daje naprawdę duże szanse na jego osiągnięcie. Przede wszystkim w takiej imprezie będą napewno brali udział uczestnicy na naszym poziomie, więc na żadnym etapie nie będziemy biegli samotnie co mogłoby się zdarzyć gdybyśmy wystąpili w roli maruderów w mniejszym biegu. Chwila zwątpienia czy owiana złą sławą "ściana" może nam się przydażyc na każdym etapie biegu, w przypadku wielkiej imprezy napewno będą tam kibice gotowi dodać nam otuchy, podczas gdy w kameralnym biegu możemy być zmuszeni do samotnej walki. Nie bez znaczenia są takie kwestie jak ilość i dostępność punktów żywieniowych - doświadczony maratończyk rozplanuje sobie korzystanie z nich jakkolwiek by nie były rozmieszczone, nam żółtodziobom może być potrzebny taki punkt zaraz natychmiast - tak jak mnie ten na 40-tym kilometrze.
Jeżeli jednak na pierwszy maraton decyduje się biegacz zaprawiony już w imprezach masowych, znający swoje możliwości, pragnący się "wydłużyć" po wielu nabieganych połówkach i mający bardzo sprecyzowane oczekiwania wobec swojego debiutanckiego wyniku - to rzeczywiście bieg, bez tłumu, ścisku i ciągłego wyprzedzania może sprawdzić się lepiej. Ja prawdopodobnie nie mogłem wybrać dla siebie lepszego maratonu.
Niektórzy mówią, że linia mety maratonu to moment, pięć minut przed którym, myślimy "nigdy, kuźwa więcej", a pięć minut po którym tą myśl zastępuje "to gdzie będzie następny i po jaki czas biegnę?". To w moim przypadku nie całkiem prawda. Na kolejny maraton zapisałem się już na kilka miesięcy przed swoim pierwszym :), ale nie mogę zaprzeczyć, że myśli zwątpienia towarzyszyły mi na tym dystansie wielkokrotnie. Ale jak to mówią - ból jest chwilowy, duma wieczna!