niedziela, 6 marca 2016

Spa Francorchamps Run 2016



Pomysł na ten bieg podrzucił mi kolega Arc z forum bieganie.pl, który tak jak ja (tylko szybciej) biega na codzień w Brukseli. Od razu się zapaliłem - po pierwsze dlatego, że idea biegu po torze Formuły I sama w sobie jest odjazdowa, a po drugie pasował mi termin - sześć tygodni przed maratonem to idealny moment, żeby sprawdzić formę.

Oryginalny plan był taki, żeby jak zwykle przy okazji biegów zamiejscowych zrobić sobie z tego rodzinną wycieczkę. Patrząc na zdjęcia z poprzednich (dwóch) edycji biegu w głowie miałem obraz wiosennego pikniku połączonego z bieganiem. Niestety rzeczywistość jak to bywa okazała się inna. Po pierwsze na kilka dni przed biegiem organizatorzy rozesłali maila, w którym ostrzegali przed możliwymi opadami śniegu. A po wtóre moją lepszą połową zmogła choroba.

Na dwa dni przed imprezą zapowiadany śnieg zmaterializował się na torze - tak przynajmniej wynikało z informacji od organizatora. Trochę trudno było mi w to uwierzyć bo u nas temperatura wahała się w granicach 5-7 stopni, śniegu nie było od miesięcy, a odległość dzieląca tor w Spa od Brukseli to mniej niż 150km. Tak czy owak plan trzeba było zweryfikować - kibice zostają w domu. W związku z tą zmianą postanowiliśmy z dwoma innymi biegaczami, Michałem i Krzyśkiem, obniżyć emisję CO2 i pojechać jednym samochodem.
Wiadomość o niekorzystnej prognozie zawierała jeszcze jeden przekaz. Jeżeli na torze będzie śnieg - to będzie. Pługi nie wyjadą na tor bo marznąca warstwa wody na asfalcie jest zdecydowanie bardziej niebezpieczna od śniegu, a sól w ogóle nie wchodzi w grę na tym obiekcie.
Zapisując się na półmaraton miałem oczywicie chrapkę na życiówkę. Zamierzam poprawić się w maratonie, a mój najlepszy dotychczasowy wynik z połówki pochodzi z takiego włanie sprawdzianu na kilka tygodni przed poprzednim maratonem. Logicznie zatem jeżeli jest jakiś wzrost formy to powinna być też poprawa na sprawdzianie. W tej logice jest pewna oczywista nieścisłość, ale nie o detale tutaj przecież idzie.
Niektóre fragmenty toru są wyżej niż inne...
Próbowałem nie dopuszczać do siebie oczywistego faktu, że we wrześniu połówkę śmigałem po płaskim jak stół Lille, a tor w Spa to jednak tor górski. Ardeny to nie Tatry, nawet nie Góry Świętokrzyskie, ale jednak góry. Jednak kiedy jeszcze do tego wszystkiego miał dojć śnieg zacząłem godzić się z myślą, że życiówki nie będzie. Nie umiałem jednak inaczej zdefiniować swoich oczekiwań co do wyniku.

Mój plan przewidywał próbę powtórzenia tempa z Lille z małą modyfikacją. Tam dystans podzieliłem sobie tak 10+10+1. Pierwsza dycha zachowawczym (to nie znaczy wolnym) tempem, druga szybciej i ostatni kilometr ile się da. Modyfikacja miała polegać na tym, że pierwszy odcinek biegnę tym samym tempem co w Lille, ale skracam go z dychy do siedmiu kilometrów (czyli do jednego okrążenia toru), drugie okrążenie tempem drugiej dychy z września i tym sposobem zostaje ostatnie okrążenie na rozstrzygnięcie wyniku w zależności od "dyspozycji dnia".
Za oknem widać, że nic nie widać

W sobotę rano - rzut oka za okno - w dalszym ciągu ani śladu śniegu. Za to cytując klasyka "wyszła mgła" i to taka z tych jak mleko - trochę słabo biorąc pod uwagę perspektywę 150km jazdy. Na szczęście bieg dopiero na 13-tą, a my na wyjazd umówiliśmy się na 10-tą, więc mgła powinna nieco opaść, a margines czasu powinien pozwolić jechać spokojnie.
Do dziesiątej mgła rzeczywicie zrzedła, ale i tak było trochę ponuro. Na szczęście już kilka kilometrów za Brukselą niebo zaczęło się przecierać i jechało się płynnie. Chłopaki próbowali podnosić moją wiedzę z dziedziny piłki nożnej. Zupełnie mnie ten sport nie interesuje, ale przecież jakąś elementarną wiedzę mieć wypada - ja na przykład wiem kto to jest Anna Lewandowska. Kiedy dystans pozostały do celu na GPSie zaczął kurczyć się do kilkunastu kilometrów - zielone pobocza nagle zrobiły się białe... szok klimatyczny. Za to kiedy ów GPS oznajmił, że jestemy u celu... oczom naszym ukazała się brama wjazdowa z wielkim szyldem Spa-Francorchamps Circuit. Zamknięta na cztery spusty. Brama znajduje się w samym środku nigdzie, w szczerym polu. Wokół ani domu, ani sklepu, ani żywej duszy... Mogliśmy zawrócić albo spróbować cisnąć dalej wąską dróżką trzeciej kategorii nie rokującą zbytnich nadzieji. Jak się wkrótce okazało dróżka rzeczywiście prowadziła donikąd. Eksplorowanie tej ścieżki zaawocowało wprawdzie spotkaniem żywego człowieka, ale nie miał on cienia pojęcia o żadnym biegu odbywającym się na torze. Jedyną radą jaką dla nas miał, była ta żeby zostawić samochód tu w szczerym polu i na piechotę przejść przez tor - może coś gdzieś się wyjaśni. I to była świetna rada. To znaczy w sensie praktycznym była do dupy i nie mieliśmy nawet najmniejszej ochoty próbować się do niej stosować. Jednak miała ona drugie dno - na skutek tej błyskotliwej rady w umyśle Michała zapaliła się lampka. Przypomniało mu się, że w mailu od organiatora były cenne rady dla uczestników. Takie, których nikt nie czyta. A Michał przeczytał. I przypomniało mu się, że wśród nich była ta żeby nie wbijać w GPS adresu toru bo się podjedzie od dupy strony. Aby trafić tam gdzie trzeba, należało kierować się na coś innego, tylko nie pamiętał na co. W między czasie na donikąd nieprowadzącej ścieżce zaczęły jeden po drugim pojawiać się samochody na holenderskich blachach, których kierowcy wyraźnie nie wiedzieli dokąd jadą. Bracia w niedoli - domyśliliśmy się. Rzuciliśmy hasło, że my też nie wiemy dokąd więc niech wszyscy jada za nami ;) Zawróciliśmy. Ja jechałem przed siebie tą samą drogą którą przyjechalimy, a chłopaki na telefonach próbowali odnaleźć tego maila ze wskazówkami, ale wiecie jak to jest w takich sytuacjach.
Zjechalimy na pierwszą napotkaną stację benzynową. Tam miła starsza pani nawykła najwyraźniej do takich gości wyciągnęła kalendarz imprez i poinformowała nas, że coś musiało nam się pomerdać bo dzisiaj nie ma żadnego wyścigu na torze. Wiadomość o tym że chodzi o taki bieg na nogach przyjęła z politowaniem i powiedziała, że kilometr dalej będzie drogowskaz na paddock i że za nim powinniśmy podążać. Paddock! Tak - to właśnie było w tym mailu co go nie mogliśmy odnaleźć. Droga za drogowskazem na paddock była jeszcze długa i zaczeliśmy nabierać przekonania, że znowu coś się nam popieprzyło. A w lusterku conajmniej jeden holenderski samochód - nie lada odpowiedzialność. W końcu zaczęły pojawiać się kolejne drogowskazy i iskierka nadzieji rozgorzała na nowo :) Aż wreszcie znów zobaczylimy bramy wjazdowe - tym razem czynne, na bramce siedział pan, który wytłumaczył nam gdzie zaparkować i voila! byliśmy na miejscu.

Czasowo nawet nie wyglądało to tak źle - było trochę po dwunastej, więc wystarczająco czasu żeby znaleźć kibelek, odebrac numer, przebrać się itd.
Z miejsca w którym zaparkowalimy roztaczał się widok na stromy podjazd/podbieg toru. Budził respekt, chociaż nie był zbyt długi. Śnieg był wszędzie wokół, ale nawierzcnia toru była czarna. Termometr na budynku przypominającym wieżę lotów pokazywał 3 stopnie na plusie.

Swoje pierwsze kroki skierowaliśmy do kibelka - to był dobry pomysł, bo zdążylimy zanim zrobiły się kolejki, a poza tym okolice toalet to miejscie gdzie można spotkać ludzi. I spotkaliśmy - Grześka (Arc) i jego kolegę (Dawid?). Potem odebraliśmy numery i wróciśmy na parking pogrzać się jeszcze trochę w samochodzie. Wciągnałem kawę z termosu i porcję bakalii i przyszła pora żeby się rozebrać - brrr. Zwilżyć pasek pulsometru wodą z butelki - jeszcze bardziej brrrr... Tego ostatniego nie lubię nawet w domu, a co dopiero na parkingu w zimowej scenerii.

Do kieszonki spodenek wsunąłem żel PowerGel - taki co to go nie trzeba popijać, bo picie w czasie biegu na punktach wybija mnie z rytmu, a własnego postanowiłem ze sobą nie targać. Do tej pory brałem ze sobą plecaczek z nerką, ale Daniels mnie trochę tego oduczył - treningi po 20K+ zdarzają się na tyle często, że odechciało mi się do nich przygotowywać z namaszczeniem z jakim kiedyś podchodziłem do longów.

Na starcie stanęło sporo ludzi, ale tłumu nie było. Wg listy uczesników na połówkę zapisało się około 250 osób, ale pewnie część zrezygnowała z powodu niespodziewanej zimy. Na pozostałe dwa dystanse (7 i 14km) ilość chętnych była podobna, ale każda grupa startowała osobno - co 15 minut. My pierwsi. Dwie pozostałe grupy startowały z toru i biegły odpowiednio jedno lub dwa okrążenia. Ponieważ półmaraton musiał mieć dokładniej odmierzony dystans nasz start odbywał się z boku toru, na szykanie. Kilkanaście metrów tej alejki to jedyny fragment gdzie było ciut ciasno (ale bez przesady). Od razu po wbiegnięciu na tor każdy miał miejsca ile dusza zapragnie - chociaż oczywiście każdy starał się znajdować zawsze po wewnętrznej każdego łuku. Myślę, że to ta optymalizacja zekrętów spowodowała, że na końcu miałem nabiegane 20.9km - tor zapewne mierzony jest po środku. Widziałem, że Garmin Arc'a naliczł tyle samo co i mój.
Zaraz na samym początku witał nas ostry nawrót za nim krótki zbieg - zakręt "La Source", a po nim 700m łagodnego zbiegu. Bułka z masłem - trudno oprzeć się pokusie puszczenia się cwałem, zegarek piszczy, że tempo za szybkie. Ale już za chwilę lekcja pokory - następne półtora kilometra będzie bez przerwy pod górę, w sumie 80m przewyższenia, z czego 20m na pierwszych 150m dystansu. Normalnie ścianka, tylko uchwytów brak :) Walczę o utrzymanie planowanego tempa - zupełnie niepotrzebnie, kosztuje mnie to sporo siły i oddechu, a po skończonej wspinaczce będzi dłuugo z górki - można spokojnie nadrobić - w następnych okrążeniach będę mądrzejszy. W tym pierwszym z górki biegnę zachowawczo (tak mi się wydaje), a i tak średnie tempo rośnie. Koniec okrążenia znów trochę pod górę. Wyrównuję tempo i kończę pierwszą pętle ze średnim tempem 4:36min/km czyli takim jakim miałem pobiec drugie. Za szybko. Takiego tempa nie utrzymam - zatem logiczna zmiana planu. Drugie kółko pobiegnę w takim tempie jak miałem biec pierwsze - po dwóch kółkach będzie tak jak w orginalnym planie. Bogatszy o doświadczenie sprzed pół godziny podbieg atakowałem dużo wolniej, wiedziałem że będzie szansa odrobić. Mimo wszystko, na końcu wzniesienia miałem serdecznie dość. Tym razem na zbiegu się nie ograniczałem, sadziłem (za)długie kroki, a tempo elegancko sunęło w stronę planowanego 4:40... a potem dalej... koniec końców drugie kółko wyszło po 4:38 - wiedziałem, że póki co jest dobrze. Teraz zadanie na ostatnie kółko - wytrzymać. W takich sytuacjach z jakiegoś powodu prosta matma robi się trudna, ale wychodziło mi, że że jeżeli pobiegnę poniżej 4:41min/km to będę miał życiówkę. Wciągnąłem żel - niby faktycznie rzadki, ale i tak zalepia przełyk. Trzecie podejście do podbiegu wywoływało u mnie odruch wymiotny na sam jego widok. Wszytskie osoby w zasięgu wzroku szły - niezbyt budujący obraz. Wgramoliłem się w końcu na tą pierwszą ścianę i na resztę podbiegu. Trochę mi się kręciło w głowie, ale wiedziałem już że będzie dobrze. Nie patrzyłem na tempo dawałem z górki ile mogłem. Jak skończyła się górka, skończyła się też siła w nogach - to ta część kiedy biegnie głowa. Próbowałem różnych form autoperswazji, wszystkie działały o tyle że zajmowały moją głowę czym innym niż bieganie. Ostatnia prosta - gdybym umiał biegać w okularach albo nie był ślepy to łatwo odczytał bym duże cyfry na zegarze, a tak mogłem się w niego wgapiać aż do ostatnich metrów próbując odgadnąć jaki mam czas - idealne zajęcie na ten kawałek. W końcu widzę - 1:36 z hakiem, na linii mety stopuje Garmina - 1:36:22. Yes! Życiówka poprawiona o ponad półtorej minuty. Zanim pójdę po medal doczłapię do punktu z wodą. Podobno był też punkt z ciepłym rosołem, ale zdecydowanie nie było mi zimno.


Droga powrotna do domu znowu jak gdyby przez trzy strefy klimatyczne - śnieżne Ardeny, ulewa pod Liege i słońce w Brukseli. Żona twierdzi, że pogoda w Brukseli nie zmieniała się właściwie przez cały ten czas... Moja córka była szczególnie niepocieszona z tego powodu, że nie mogła mi towarzyszyć, a co za tym idzie przygotować oprawy, dając upustw swojej kreatywności. Niemniej jednak w domu nie próżnowała - przygotowała grę planszową "Półmaraton Taty". Tak więc musiałem stanąć na starcie po raz drugi tego samego dnia ;) Muszą przyznać, że reguły wykombinowała tak, że szybki początek nie musiał oznaczać dobrego wyniku na finiszu - jak w życiu :)

Maraton Taty

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz