niedziela, 6 marca 2016

Spa Francorchamps Run 2016



Pomysł na ten bieg podrzucił mi kolega Arc z forum bieganie.pl, który tak jak ja (tylko szybciej) biega na codzień w Brukseli. Od razu się zapaliłem - po pierwsze dlatego, że idea biegu po torze Formuły I sama w sobie jest odjazdowa, a po drugie pasował mi termin - sześć tygodni przed maratonem to idealny moment, żeby sprawdzić formę.

Oryginalny plan był taki, żeby jak zwykle przy okazji biegów zamiejscowych zrobić sobie z tego rodzinną wycieczkę. Patrząc na zdjęcia z poprzednich (dwóch) edycji biegu w głowie miałem obraz wiosennego pikniku połączonego z bieganiem. Niestety rzeczywistość jak to bywa okazała się inna. Po pierwsze na kilka dni przed biegiem organizatorzy rozesłali maila, w którym ostrzegali przed możliwymi opadami śniegu. A po wtóre moją lepszą połową zmogła choroba.

Na dwa dni przed imprezą zapowiadany śnieg zmaterializował się na torze - tak przynajmniej wynikało z informacji od organizatora. Trochę trudno było mi w to uwierzyć bo u nas temperatura wahała się w granicach 5-7 stopni, śniegu nie było od miesięcy, a odległość dzieląca tor w Spa od Brukseli to mniej niż 150km. Tak czy owak plan trzeba było zweryfikować - kibice zostają w domu. W związku z tą zmianą postanowiliśmy z dwoma innymi biegaczami, Michałem i Krzyśkiem, obniżyć emisję CO2 i pojechać jednym samochodem.
Wiadomość o niekorzystnej prognozie zawierała jeszcze jeden przekaz. Jeżeli na torze będzie śnieg - to będzie. Pługi nie wyjadą na tor bo marznąca warstwa wody na asfalcie jest zdecydowanie bardziej niebezpieczna od śniegu, a sól w ogóle nie wchodzi w grę na tym obiekcie.
Zapisując się na półmaraton miałem oczywicie chrapkę na życiówkę. Zamierzam poprawić się w maratonie, a mój najlepszy dotychczasowy wynik z połówki pochodzi z takiego włanie sprawdzianu na kilka tygodni przed poprzednim maratonem. Logicznie zatem jeżeli jest jakiś wzrost formy to powinna być też poprawa na sprawdzianie. W tej logice jest pewna oczywista nieścisłość, ale nie o detale tutaj przecież idzie.
Niektóre fragmenty toru są wyżej niż inne...
Próbowałem nie dopuszczać do siebie oczywistego faktu, że we wrześniu połówkę śmigałem po płaskim jak stół Lille, a tor w Spa to jednak tor górski. Ardeny to nie Tatry, nawet nie Góry Świętokrzyskie, ale jednak góry. Jednak kiedy jeszcze do tego wszystkiego miał dojć śnieg zacząłem godzić się z myślą, że życiówki nie będzie. Nie umiałem jednak inaczej zdefiniować swoich oczekiwań co do wyniku.

Mój plan przewidywał próbę powtórzenia tempa z Lille z małą modyfikacją. Tam dystans podzieliłem sobie tak 10+10+1. Pierwsza dycha zachowawczym (to nie znaczy wolnym) tempem, druga szybciej i ostatni kilometr ile się da. Modyfikacja miała polegać na tym, że pierwszy odcinek biegnę tym samym tempem co w Lille, ale skracam go z dychy do siedmiu kilometrów (czyli do jednego okrążenia toru), drugie okrążenie tempem drugiej dychy z września i tym sposobem zostaje ostatnie okrążenie na rozstrzygnięcie wyniku w zależności od "dyspozycji dnia".
Za oknem widać, że nic nie widać

W sobotę rano - rzut oka za okno - w dalszym ciągu ani śladu śniegu. Za to cytując klasyka "wyszła mgła" i to taka z tych jak mleko - trochę słabo biorąc pod uwagę perspektywę 150km jazdy. Na szczęście bieg dopiero na 13-tą, a my na wyjazd umówiliśmy się na 10-tą, więc mgła powinna nieco opaść, a margines czasu powinien pozwolić jechać spokojnie.
Do dziesiątej mgła rzeczywicie zrzedła, ale i tak było trochę ponuro. Na szczęście już kilka kilometrów za Brukselą niebo zaczęło się przecierać i jechało się płynnie. Chłopaki próbowali podnosić moją wiedzę z dziedziny piłki nożnej. Zupełnie mnie ten sport nie interesuje, ale przecież jakąś elementarną wiedzę mieć wypada - ja na przykład wiem kto to jest Anna Lewandowska. Kiedy dystans pozostały do celu na GPSie zaczął kurczyć się do kilkunastu kilometrów - zielone pobocza nagle zrobiły się białe... szok klimatyczny. Za to kiedy ów GPS oznajmił, że jestemy u celu... oczom naszym ukazała się brama wjazdowa z wielkim szyldem Spa-Francorchamps Circuit. Zamknięta na cztery spusty. Brama znajduje się w samym środku nigdzie, w szczerym polu. Wokół ani domu, ani sklepu, ani żywej duszy... Mogliśmy zawrócić albo spróbować cisnąć dalej wąską dróżką trzeciej kategorii nie rokującą zbytnich nadzieji. Jak się wkrótce okazało dróżka rzeczywiście prowadziła donikąd. Eksplorowanie tej ścieżki zaawocowało wprawdzie spotkaniem żywego człowieka, ale nie miał on cienia pojęcia o żadnym biegu odbywającym się na torze. Jedyną radą jaką dla nas miał, była ta żeby zostawić samochód tu w szczerym polu i na piechotę przejść przez tor - może coś gdzieś się wyjaśni. I to była świetna rada. To znaczy w sensie praktycznym była do dupy i nie mieliśmy nawet najmniejszej ochoty próbować się do niej stosować. Jednak miała ona drugie dno - na skutek tej błyskotliwej rady w umyśle Michała zapaliła się lampka. Przypomniało mu się, że w mailu od organiatora były cenne rady dla uczestników. Takie, których nikt nie czyta. A Michał przeczytał. I przypomniało mu się, że wśród nich była ta żeby nie wbijać w GPS adresu toru bo się podjedzie od dupy strony. Aby trafić tam gdzie trzeba, należało kierować się na coś innego, tylko nie pamiętał na co. W między czasie na donikąd nieprowadzącej ścieżce zaczęły jeden po drugim pojawiać się samochody na holenderskich blachach, których kierowcy wyraźnie nie wiedzieli dokąd jadą. Bracia w niedoli - domyśliliśmy się. Rzuciliśmy hasło, że my też nie wiemy dokąd więc niech wszyscy jada za nami ;) Zawróciliśmy. Ja jechałem przed siebie tą samą drogą którą przyjechalimy, a chłopaki na telefonach próbowali odnaleźć tego maila ze wskazówkami, ale wiecie jak to jest w takich sytuacjach.
Zjechalimy na pierwszą napotkaną stację benzynową. Tam miła starsza pani nawykła najwyraźniej do takich gości wyciągnęła kalendarz imprez i poinformowała nas, że coś musiało nam się pomerdać bo dzisiaj nie ma żadnego wyścigu na torze. Wiadomość o tym że chodzi o taki bieg na nogach przyjęła z politowaniem i powiedziała, że kilometr dalej będzie drogowskaz na paddock i że za nim powinniśmy podążać. Paddock! Tak - to właśnie było w tym mailu co go nie mogliśmy odnaleźć. Droga za drogowskazem na paddock była jeszcze długa i zaczeliśmy nabierać przekonania, że znowu coś się nam popieprzyło. A w lusterku conajmniej jeden holenderski samochód - nie lada odpowiedzialność. W końcu zaczęły pojawiać się kolejne drogowskazy i iskierka nadzieji rozgorzała na nowo :) Aż wreszcie znów zobaczylimy bramy wjazdowe - tym razem czynne, na bramce siedział pan, który wytłumaczył nam gdzie zaparkować i voila! byliśmy na miejscu.

Czasowo nawet nie wyglądało to tak źle - było trochę po dwunastej, więc wystarczająco czasu żeby znaleźć kibelek, odebrac numer, przebrać się itd.
Z miejsca w którym zaparkowalimy roztaczał się widok na stromy podjazd/podbieg toru. Budził respekt, chociaż nie był zbyt długi. Śnieg był wszędzie wokół, ale nawierzcnia toru była czarna. Termometr na budynku przypominającym wieżę lotów pokazywał 3 stopnie na plusie.

Swoje pierwsze kroki skierowaliśmy do kibelka - to był dobry pomysł, bo zdążylimy zanim zrobiły się kolejki, a poza tym okolice toalet to miejscie gdzie można spotkać ludzi. I spotkaliśmy - Grześka (Arc) i jego kolegę (Dawid?). Potem odebraliśmy numery i wróciśmy na parking pogrzać się jeszcze trochę w samochodzie. Wciągnałem kawę z termosu i porcję bakalii i przyszła pora żeby się rozebrać - brrr. Zwilżyć pasek pulsometru wodą z butelki - jeszcze bardziej brrrr... Tego ostatniego nie lubię nawet w domu, a co dopiero na parkingu w zimowej scenerii.

Do kieszonki spodenek wsunąłem żel PowerGel - taki co to go nie trzeba popijać, bo picie w czasie biegu na punktach wybija mnie z rytmu, a własnego postanowiłem ze sobą nie targać. Do tej pory brałem ze sobą plecaczek z nerką, ale Daniels mnie trochę tego oduczył - treningi po 20K+ zdarzają się na tyle często, że odechciało mi się do nich przygotowywać z namaszczeniem z jakim kiedyś podchodziłem do longów.

Na starcie stanęło sporo ludzi, ale tłumu nie było. Wg listy uczesników na połówkę zapisało się około 250 osób, ale pewnie część zrezygnowała z powodu niespodziewanej zimy. Na pozostałe dwa dystanse (7 i 14km) ilość chętnych była podobna, ale każda grupa startowała osobno - co 15 minut. My pierwsi. Dwie pozostałe grupy startowały z toru i biegły odpowiednio jedno lub dwa okrążenia. Ponieważ półmaraton musiał mieć dokładniej odmierzony dystans nasz start odbywał się z boku toru, na szykanie. Kilkanaście metrów tej alejki to jedyny fragment gdzie było ciut ciasno (ale bez przesady). Od razu po wbiegnięciu na tor każdy miał miejsca ile dusza zapragnie - chociaż oczywiście każdy starał się znajdować zawsze po wewnętrznej każdego łuku. Myślę, że to ta optymalizacja zekrętów spowodowała, że na końcu miałem nabiegane 20.9km - tor zapewne mierzony jest po środku. Widziałem, że Garmin Arc'a naliczł tyle samo co i mój.
Zaraz na samym początku witał nas ostry nawrót za nim krótki zbieg - zakręt "La Source", a po nim 700m łagodnego zbiegu. Bułka z masłem - trudno oprzeć się pokusie puszczenia się cwałem, zegarek piszczy, że tempo za szybkie. Ale już za chwilę lekcja pokory - następne półtora kilometra będzie bez przerwy pod górę, w sumie 80m przewyższenia, z czego 20m na pierwszych 150m dystansu. Normalnie ścianka, tylko uchwytów brak :) Walczę o utrzymanie planowanego tempa - zupełnie niepotrzebnie, kosztuje mnie to sporo siły i oddechu, a po skończonej wspinaczce będzi dłuugo z górki - można spokojnie nadrobić - w następnych okrążeniach będę mądrzejszy. W tym pierwszym z górki biegnę zachowawczo (tak mi się wydaje), a i tak średnie tempo rośnie. Koniec okrążenia znów trochę pod górę. Wyrównuję tempo i kończę pierwszą pętle ze średnim tempem 4:36min/km czyli takim jakim miałem pobiec drugie. Za szybko. Takiego tempa nie utrzymam - zatem logiczna zmiana planu. Drugie kółko pobiegnę w takim tempie jak miałem biec pierwsze - po dwóch kółkach będzie tak jak w orginalnym planie. Bogatszy o doświadczenie sprzed pół godziny podbieg atakowałem dużo wolniej, wiedziałem że będzie szansa odrobić. Mimo wszystko, na końcu wzniesienia miałem serdecznie dość. Tym razem na zbiegu się nie ograniczałem, sadziłem (za)długie kroki, a tempo elegancko sunęło w stronę planowanego 4:40... a potem dalej... koniec końców drugie kółko wyszło po 4:38 - wiedziałem, że póki co jest dobrze. Teraz zadanie na ostatnie kółko - wytrzymać. W takich sytuacjach z jakiegoś powodu prosta matma robi się trudna, ale wychodziło mi, że że jeżeli pobiegnę poniżej 4:41min/km to będę miał życiówkę. Wciągnąłem żel - niby faktycznie rzadki, ale i tak zalepia przełyk. Trzecie podejście do podbiegu wywoływało u mnie odruch wymiotny na sam jego widok. Wszytskie osoby w zasięgu wzroku szły - niezbyt budujący obraz. Wgramoliłem się w końcu na tą pierwszą ścianę i na resztę podbiegu. Trochę mi się kręciło w głowie, ale wiedziałem już że będzie dobrze. Nie patrzyłem na tempo dawałem z górki ile mogłem. Jak skończyła się górka, skończyła się też siła w nogach - to ta część kiedy biegnie głowa. Próbowałem różnych form autoperswazji, wszystkie działały o tyle że zajmowały moją głowę czym innym niż bieganie. Ostatnia prosta - gdybym umiał biegać w okularach albo nie był ślepy to łatwo odczytał bym duże cyfry na zegarze, a tak mogłem się w niego wgapiać aż do ostatnich metrów próbując odgadnąć jaki mam czas - idealne zajęcie na ten kawałek. W końcu widzę - 1:36 z hakiem, na linii mety stopuje Garmina - 1:36:22. Yes! Życiówka poprawiona o ponad półtorej minuty. Zanim pójdę po medal doczłapię do punktu z wodą. Podobno był też punkt z ciepłym rosołem, ale zdecydowanie nie było mi zimno.


Droga powrotna do domu znowu jak gdyby przez trzy strefy klimatyczne - śnieżne Ardeny, ulewa pod Liege i słońce w Brukseli. Żona twierdzi, że pogoda w Brukseli nie zmieniała się właściwie przez cały ten czas... Moja córka była szczególnie niepocieszona z tego powodu, że nie mogła mi towarzyszyć, a co za tym idzie przygotować oprawy, dając upustw swojej kreatywności. Niemniej jednak w domu nie próżnowała - przygotowała grę planszową "Półmaraton Taty". Tak więc musiałem stanąć na starcie po raz drugi tego samego dnia ;) Muszą przyznać, że reguły wykombinowała tak, że szybki początek nie musiał oznaczać dobrego wyniku na finiszu - jak w życiu :)

Maraton Taty

niedziela, 14 lutego 2016

Tak mi przebiegł ubiegły rok...

Jednym z celów, które postawilem sobie w 2015 roku było przebiegnięcie w zorganizowanych zawodach "trzech maratonów, w tym dwóch naprawdę". To znaczy postanowiłem wziąć udział w zorganizowanych biegach na łącznym dystansie conajmniej trzech maratonów, w tym w dwu pełnych maratonach. Cel udało się zrealizować z nawiązką - zaliczyłem swój pierwszy maraton w Paryżu i drugi w Brukseli, a w sumie wziąłem udział w dziesięciu biegach na łącznym dystansie ok. 184km czyli sporo ponad czterech królewskich dystansów. Pomyślałem więc, że warto by podsumować. Oto moje zeszłoroczne zawody.

Les Hivernales du RCB 2015 (01.02.2015)

Dziennik: http://bieganie.pl/forum/viewtopic.php?p=764271#p764271
GC: https://connect.garmin.com/modern/activity/687363386
Oficjalny czas: 01h44'32"
Dystans: 20K


O tym biegu dowiedziałem się z ulotki, którą dostałem na mecie dyszki zamykającej sezon 2014. Na rok 2015 miałem w planach przebiegnięcie 126.6km (3 razy dystans maratonu) na zorganizowanych imprezach, więc 20km wydawało się mocnym otwarciem. Do wyboru była też dycha, ale postanowiłem zacząć z grubej rury.
Trasa biegu to mieszanka odcinków ulicznych i leśnych ścieżek. Te ostatnie biorąc pod uwagę porę roku są pokryte śniegiem, lodem, albo błotem. Ponadto - jak zwykle na trasach brukselskich biegów, sporo jest biegania pod górkę i z górki. Krótko mówiąc zapamiętałem ten bieg jako trudny i wyczerpujący.
Jeżeli chodzi o organizację to jest to zdecydowanie impreza niskobudżetowa, ale też o niskim jak na belgijskie standardy wpisowym. W cenie około 10EUR nie ma koszulki ani medalu, a pomiar czasu odbywa się bez czipa i bramek - na numerze startowym jest kod paskowy a na mecie ekipa z czytnikami jak na kasie w TESCO.  W związku z taką metodą trzeba liczyć się z kilkoma dodatkowymi sekundami, ale dystans i tak nie wynosi dokładnie 10 ani 20km, więc - who cares.
Na finiszerów, jak na zimowy bieg przystało czeka ciepła herbata, ale tłum wokół punktu jej wydawania był na tyle duży, że ja sobie odpuściłem.
Czy wziąłbym udział w tej imprezie raz jeszcze? Być może. Na tegoroczną edycję się nie zdecydowałem. Właściwie jedyną zaletą tej imprezy jest to, że jest lokalna i odbywa się tuż pod nosem. Do wad zaliczyłbym nieatestowane trasy o długości nieodpowiadającej nazwie - w zeszłym roku dystanse były nieco dłuższe niż 10 i 20K. W tym roku dla odmiany trasy zmieniono i są nieco niedomierzone. Tego bardziej nie lubię.


Paris Breakfast Run 2015 (11.04.2015)

Dziennik: http://bieganie.pl/forum/viewtopic.php?p=777776#p777776
GC: https://connect.garmin.com/modern/activity/742921335
Oficjalny czas: brak
Dystans: 5K


To pierwszy i jak do tej pory jedyny w mojej biegowej "karierze" bieg bez pomiaru czasu. Bieganie dla biegania. Była to impreza towarzysząca Maratonowi Paryskiemu. Wszyscy uczestnicy biegli w identycznych koszulkach, ale organizatorzy namawiali aby każdy miał coś nawiązującego do jego narodowości. Z polską flagą i orzełkiem na czapce nie byłem nawet w połowie tak oryginalny jak rodzina Japończyków z wielkimi rybami na głowach...


Takie biegi śniadaniowe są organizowane przed niektórymi dużymi maratonami i myślę, że warto brać w nich udział. Oczywiście dzień przed wielkim dniem ostatnią rzeczą potrzebną nam jest zmęczenie albo kontuzja - dlatego broń Boże nie należy podchodzić do biegu śniadanowego jak do zawodów. Z resztą w Paryżu to nawet nie było możliwe bo tempo czołówki wyznaczała jadąca przed biegnącymi platforma z animatorami i muzyką.


39th Marathon de Paris (12.04.2015)

GC: https://connect.garmin.com/modern/activity/744191565
Oficjalny czas: 03h49'46"
Dystans: Maraton

Wydarzenie roku. Przynajmniej jeżeli chodzi o bieganie. Mój maratoński debiut. Impreza na olbrzymią skalę, ale też doskonale przygotowana. No i Paryż to Paryż. Dla mnie to była pierwsza wizyta w tym mieście. Nie sposób się nie zakochać. Wśród biegaczy zdania  o dużych maratonach są podzielone, bo to tłok na trasie, wyprzedzanie itd., ale z drugiej strony takie elementy jak publiczność na całej długości trasy i to barwna, aktywnie dopingująca publiczność. Taką atmosferę może być trudno powtórzyć na kameralnych zawodach.

Sam już raczej w Paryżu nie pobiegnę bo jest jeszcze tyle innych maratonów do pobiegnięcia, ale każdemu kto się waha albo nie wie co wybrać - z całego serca polecam. Zwłaszcza jeżeli, tak jak w moim przypadku, planujecie swój pierwszy bieg na królewskim dystansie. Świetna organizacja oszczędzi wiele stresu, a niepowtarzalny klimat miejsca i samego biegu pomoże dobiec do mety.

10K d'ULB (26.04.2015)

dziennik: http://bieganie.pl/forum/viewtopic.php?p=782695#p782695
gc: http://bieganie.pl/forum/viewtopic.php?p=777996#p777996
Oficjalny czas: 46'54"
Dystans: 10K (10km 250m)

Nie byłem pewien czy zawody dwa tygodnie po maratonie to dobry pomysł. Jednak impreza ma szczytny cel (dochód z opłat wpisowych przeznaczany jest na projekty naukowe Uniwersytetu ULB), jest blisko i co nie mniej ważne była pierwszą nadażającą się okazją do polansowania się w koszulce finiszera z Paryża.


Na starcie stawałem więc bez przekonania bo przez czas od maratonu raczej się regenerowałem niż trenowałem. Okazało się jednak, że było dużo lepiej niż się spodziewałem. Może to efekt mitycznej superkompensacji, a może duża ilość odpoczynku. Tak czy owak mimo, że dycha była z "hakiem" ukończyłem ją z życiówką. W przypadku zawodów na niedokładnych dystansach, wyniki z tras wydłużonych wliczam do życiówek. Z niedomierzonych - oczywiście nie.
W tym roku nie wezmę udziału w kolejnej edycji tego biegu. Wyłącznie z tego powodu, że termin pokrywa się z wiosennym maratonem w Antwerpii. W przeciwnym razie pobiegłbym na 100%. Impreza jest bardzo sympatyczna.

20KM de Bruxelles (31.05.2015)

Dziennik: http://bieganie.pl/forum/viewtopic.php?p=791737#p791737
GC: https://connect.garmin.com/modern/activity/789786606
Oficjalny czas: 1h36'33"
Dystans: 20K

To największa i najbardziej rozpoznawalna impreza w Brukseli. Wielkie święto biegania. Nie maraton, nie połówka, ale właśnie 20K z jakiegoś powodu. Nie wiem jaka dokładnie część z 40 tys. miejsc jest dostępna na "wolnym rynku", ale zapisy trwają raptem kilka godzin.

Na szczęście mój pracodawca co roku wykupuje kilka miejsc od jednej z organizacji charytatywnych, więc nie musiałem się stresować. I w dodatku mogłem pobiec za darmo :). Mam z tym biegiem nie wyrównany rachunek. Co prawda czas 1:36:33 nie jest najgorszy, ale tempo 4:50min/km to dokładnie takie z jakim w ubiegłym roku przebiegłem brukselski półmaraton, po trasie prawie identycznej, ale jednak ponad kilometr krótszej.

Brukselską dwudziestkę napewno jeszcze pobiegnę. Chyba jednak nie w tym roku, a nawet jeśli się w tym roku zdecyduję to kalendarz innych imprez tak się układa, że raczej tym razem nie będę mógł powalczyć o poprawienie czasu - to sobie zostawię na rok kolejny. Miło by było wtedy zaokrąglić ten wynik, np do. 1h35'.

Semi-marathon de Lille 2015 (05.09.2015)

Dziennik: http://bieganie.pl/forum/viewtopic.php?p=810002#p810002
GC: https://connect.garmin.com/modern/activity/888516460
Oficjalny czas: 1h37'59''
Dystans: Półmaraton

To kolejna impreza, w której opłatę startową wziął na siebie mój pracodawca. Tym razem ściślej rzecz biorąc hojnością wykazała się firma-matka, która ma swoją siedzibę we Francji w Lille. Tam też odbywa się największy bodajże w Europie jarmark (Braderie de Lille), a przy jego okazji półmaraton i bieg na dychę.



Bieg odbywa się wcześnie rano, a do Lille mam około 120km, więc musielimy wstać o jakiej nieludzkiej godzinie. Tym bardziej, że na cały jarmarczny weekend miasto jest kompletnie wyłączone z ruchu samochodowego, więc musieliśmy zostawić auto na przedmieściach i dotrzeć do centrum metrem. Mimo tych niedogodności bardzo mi zależało, żeby wystartować w tej imprezie. Z dwóch powodów. Praktycznie od kiedy biorę udział w zawodach nie miałem okazji biegać po w miarę płaskiej trasie (za wyjątkiem Maratonu Paryskiego). A po drugie ta impreza wypadała równo miesiąc przed jesiennym maratonem, miała więc być doskonałym sprawdzianem formy.
Warto było! Ustanowiona przy tej okazji życiówka wpłynęła bardzo na moje morale. Ogólnie bieg w Lille doskonale nadaje się właśnie do bicia życiówek - trasa jest płaska i ma formę dwóch pętli po 10km plus kilometrowa z okładem końcówka. Normalnie nie lubię biegać w kółko, ale na zawodach to co innego - zauważyłem, że to znacznie ułatwia strategie typu negative split. W moim przypadku to był pierwszy raz kiedy taka strategia się sprawdziła.
Inny powód dla którego warto tę imprezę rozważyć to samo Braderie de Lille - rano stragany ze starociami, w ciągu dnia pożeranie tysięcy ton muli, a wieczorem impra w całym miecie, a następnego dnia... powtórka.

Belfius Brussels Marathon (05.10.2015)

Dziennik: http://bieganie.pl/forum/viewtopic.php?p=816939#p816939
GC: https://connect.garmin.com/modern/activity/917918099
Oficjalny czas: 3h32'59"
Dystans: Maraton

Start tego maratonu znajduje się w miejscu, które od mojego miejsca zamieszkania dzieli 25 minut spaceru. Grzechem byłoby nie spróbować go chociaż raz. Trasa przez wielu uważana jest za wymagającą. Ze względu na ukształtowanie terenu. Czyż to nie paradoks? Belgia to kraj, którego dobrą częć zajmują poldery, a najwyższe wzniesienie belgijskich Ardenów jest raptem ciut wyższe od najwyższego szytu Gór Świętokrzyskich. A jednak to w Belgii znajduje się najbardziej "górzysty" tor Formuły I. Podobnie brukselski maraton - daleko mu do do biegów górskich, ale jak na miejską imprezę biegową w tej części Europy może budzić respekt swoimi podbiegami i zbiegami. Powszechnie jednak wiadomo, że nogi biegną połowę maratonu - drugą biegnie głowa. A tak się składa, że najdłuższy podbieg na trasie w znacznej części zawiera się w szlaku moich wybiegań, 
dzięki czemu jest "oswojony".
Maratończyków w Brukseli startuje mniej niż 3tys. dzięki czemu nie problemów z przeciskaniem się, wyprzedzaniem itp., ale też na większości trasy biegacz jest samotny - bez dopingu kibiców. Jednak tego samego dnia organizowanych jest kilka innych biegów -  w tym półmaraton, który rusza nieco później tak, żeby maratończycy i półmaratończycy wymieszali się ok. 7km przed metą i wbiegali na metę jednocześnie. Półmaraton jest dużo bardziej popularny (jakieś pięć razy więcej uczestników), więc na mecie jest tłum, gwar i wielka impreza.
Biorąc pod uwagę, że maraton wyjazdowy pochłania jednak sporo energii i środków, raczej trudno byłoby mi zmieścić więcej niż jeden taki w roku. A jednak fajnie było by startować przynajmniej dwa razy - na wiosnę i na jesieni. Dlatego o ile maraton wyjazdowy będzie wypadał wiosną to jesienny prawdopodobnie będę biegał w Brukseli. Czyli nie w tym roku.

Acerta Brussels Ekiden (17.10.2015)

Dziennik: http://bieganie.pl/forum/viewtopic.php?p=818286#p818286
GC: https://connect.garmin.com/modern/activity/930112789
Oficjalny czas: 44'12"
Dystans: 10km

Mówilem, że mój pracodawca chętnie sponsoruje udział w imprezach sportowych? To jeden z dwóch powodów dla ktorych biorę udział w tej imprezie już po raz kolejny i pewnie będę brał w przyszłości. Drugi to taki, że mam do tej imprezy sentyment. Brukselski ekiden to pierwszy zorganizowany event biegowy w jakim w ogóle wziąłem udział. Wtedy (w 2010) nie przez pracodawce, ale przez koleżankę, która zorganizowała ekipę, a potem sama nie mogła wziąć udziału i musiała znaleźć zastępstwo, a ja właśnie w swoim bieganiu osiągnąłem ten moment, że byłem w stanie przebiec ciągiem 5km :)
Gdyby nie te powody to raczej Ekiden by mnie nie wciągnął. Idea taj imprezy jest taka, że 6-cio osobowe zespoły przebiegają dystans maratonu w formie sztafety. Pierwsza osoba biegnie 5km, druga 10, potem 5, 10, 5 i ostatni zawodnik ma do pokonania 7,195km.
Taka formuła nadaje zespołowy charakter indywiduanemu sportowi jakim jest zazwyczaj amatorskie bieganie. Z drugiej jednak strony powoduje, że żeby przebiec swoje 5 czy 10km trzeba spędzić na stadionie gdzie odbywa się start, zmiany i finisz, nie pół godziny, czy godzinę, ale pół dnia.


Gaston Roelants Corrida 5K (20.12.2015)

Dziennik: http://bieganie.pl/forum/viewtopic.php?p=828500#p828500
GC: https://connect.garmin.com/modern/activity/987230280
Oficjalny czas: 21'47"
Dystans: 5km

To kolejna impreza w której biorę udział cyklicznie i do której mam sentymentalny stosunek. Po swoim pierwszym Ekidenie od razu połknąłem bakcyla i postanowiłem zapisać się na pierwszą piątkę jaką znajdę w okolicy. Padło na Gaston Roelants - bieg na niemalże identycznej trasie jak Ekiden, ale bez wbiegania na stadion. W zamian za to start (i ostatnio też meta) znajduje się u stóp Atomium. W ramach imprezy odbywają się dwa biegi na 5 i 10K. Po swoim debiucie na trasie piątki, biegałem dyszki - aż do zeszłego roku. Organizatorzy wpadli jednak na, moim zdaniem, nienajlepszy pomysł, żeby kosztem atestowanego dystansu przenieść metę z parkowej alejki na szeroką ulicę pod Atomium. Od tej pory dystans 10K jest niepełny. Dopóki tak będzie, zostanę raczej przy bieganiu piątek (ich dystans się nie zmienił).


Manneken-Pis Corrida(26.12.2015)

Dziennik: http://bieganie.pl/forum/viewtopic.php?p=829070#p829070
GC: https://connect.garmin.com/modern/activity/993063046
Oficjalny czas: 36'27"
Dystans: 8km

Tą imprezę polecił mi kolega z pracy jako bardzo klimatyczną. Za atmosferę miała odpowiadać trasa poprowadzona przez przystrojone świątecznie ulice handlowe, przez brukselską starówkę, w tym przez centralny jej punkt czyli Grand Place gdzie co roku ustawiona jest choinka, żywa szopka i świąteczny jarmark. Klimatu miało wreszcie dopełniać rozlewane na mecie grzane wino. Przekonał mnie ten świąteczny nastrój imprezy i to, że wieczór drugiego dnia Bożego Narodzenia aż prosi się o jakąś (ale niezbyt intensywną) fizyczną aktywność. Absolutnie nie traktowałem tego wydarzenia jako zawodów sportowych - wyłącznie jako doskonały event na zamknięcie sezonu.
Muszę jednak powiedzieć, że wydarzenie nie sprostało oczekiwaniom. Nie mogę za to winić organizatorów. Nie mają oni wpływu na pogodę, a ta w ogóle nie kojarzyła się ze świętami. Było o wiele za ciepło, żeby gdziekolwiek mogło się uchować choćby wspomnienie śniegu. Na tyle ciepło, że nawet grzane wine, ktorego zapach normalnie działa na każdego zmarzniętego jak muzyka zaczarowanego fletu na myszy, nie zachęcało zbytnio. Podobnie organizatorzy nie mają wpływu na czas i miejsce w jakim żyjemy. W atmosferze jaka panowała w Brukseli od czasu zamachów w Paryżu to i tak cud, że nie odwołano biegu zaorganizowanego w sercu miasta. Niestety jednak stojące wzdłuż trasy wojskowe ciężarówki i kręcący się przy nich uzbrojeni po zęby żołnierze też nie kojarzyli się z elfami Św. Mikołaja.
Krótko mówiąc, nie skreślałbym tej imprezy bo jestem sobie w stanie wyobrazić, że w innych okolicznościach może ona mieć zupełnie inny charakter. W pierwszym odruchu powiedziałem sobie, że raczej w przyszłym roku sobie odpuszczę, ale - nigdy nie mów "nigdy"

sobota, 5 grudnia 2015

Półmaraton? Jak nie biegnę jak biegnę!

Ten wpis jest w zasadzie erratą do tego wczorajszego. Mimo, że po napisaniu czytałem go jak zwykle jeszcze ze dwa razy to i tak umknęło, że napisałem bzdurę. Na szczęście bieganie sprzyja myśleniu i na dzisiejszym porannym treningu doznałem olśnienia.

Biegnąc słuchałem podcastu o bieganiu (jak by mi było mało własnego biegania), w którym gość opowiadał o przebiegniętym przez siebie ostatnio półmaratonie i wspominał jak bardzo górzysta była jego trasa. Właśnie wtedy zapaliła się w mojej głowie lampka. Wśród celów, które nie załapały się na ten rok, wymieniłem poprawienie życiówki w półmaratonie i jako komentarz napisałem, że nie wiem czy w jakimś pobiegnę. A to półprawda bo przecież wiem, że pobiegnę, a w każdym bądź razie już się na jeden zapisałem i nawet opłaciłem. I to na jaki!
Faktem jest, że o życiówce absolutnie nie ma mowy - znawcy Formuły I potwierdzą, że trasa łatwa nie będzie... Tak! w marcu zamierzam przebiec półmaraton Spa-Francorchamps, którego trasa to trzy okrążenia tego słynnego toru a Ardenach :)

By Nathanael Majoros (originally posted to Flickr as 2008_06_26 18h57_32) [CC BY-SA 2.0 (http://creativecommons.org/licenses/by-sa/2.0)], via Wikimedia Commons

piątek, 4 grudnia 2015

Moje Cele na Rok 2016


Jak pisałem w swoim poprzednim wpisie - swoje postanowienia noworoczne, należy ogłosić wszem i wobec. Wtedy nabierają mocy zobowiązania publicznego, przez co odpuszczenie sobie liczy się jako grzech zaniedbania. Zatem ogłaszam.

Wspomniałem też, że cel powinien być jeden, a jak już musi być ich kilka to takich do których realizacji prowadzą te same środki - łatwo powiedzieć, ale jak tu zrezygnować z jakiegoś ambitnego, życie-zmieniającego projektu tak od razu na wstępie? Przecież być może w nadchodzącym roku wezmę się za siebie już tak naprawdę (znacie to?) i wszystko się na pewno uda... 
Ja z tym nadmiarem optymizmu radzę sobie w ten sposób, że poza głównym celem (celami), stawiam sobie zadania "na szóstke". Jak się nie uda ich zrealizować to przynajmniej nie dlatego, że nie było ich w planach.
Cytując klasyka: "Proszę pana, ja jestem umysł ścisły. Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem" - moje cele na rok 2016 są te same co na 2015 tylko "podkręcone" i wszystkie są związane z bieganiem.

Cel numer 1: Nabiegać kilometry.

Żeby poprawiać swoje wyniki w bieganiu długodystansowy nie ma chyba innej drogi jak poprostu biegać długie dystanse. Kiedy stawiałem sobie cele na bieżący rok, mój największy roczny przebieg wynosił nieco ponad 1800km. Dlatego cel "2015 km w 2015 roku" wydawał mi się dostatecznie ambitny i w dodatku brzmiał fajnie. Jednak dwa zrealizowane w tym roku cykle treningowe do maratonu nabiły mi więcej kilometrów niż przypuszczałem, dzięki czemu zamierzony cel osiągnąłem już w październiku i na chwilę obecną wygląda, że na koniec roku będzie tych kilometrów przynajmniej 2400. No to, ile wypadało by nabiegać w przyszłym roku? 
2016 km jak widać to nie jest ambitny cel, z drugiej strony 2016 mil jest zdecydowanie poza moim zasięgiem... Właściwie to zaczynając pisać tego posta miałem w głowie cel 2419 km i 200 metrów. Serio. Dlatego, że to daje średnio 201,6 km miesięcznie. Jednak już pisząc ten akapit zdecydowałem sie na coś innego - 2610. I tak właśnie będzie.

Cel numer 2: Trzy maratony

Szuranie po parku jest fajne i dobre dla zdrowia, ale jest też inny aspekt biegania - zawody. Te nie są dobre dla zdrowia, ale dają kopa, są obiektywnym sprawdzianem formy i postepów w treningu. Nie wspominajac o tym, że sa źródłem medali i innych gadżetów. A ja jestem uwielbiaczem gadżetow (i ciastków). 
Stąd mój cel na ten rok brzmiał: "trzy maratony, w tym dwa naprawdę". Chodziło o to żeby w ciągu roku wziąć udział w zawodach na łącznym dystansie trzech maratonów, w tym przebiec dwa całe maratony. I to też się udało. Dlatego w tym roku zamierzam przebiec trzy maratony. Od razu wyjaśniam, że nie przewiduję dalszego zwiększania liczby maratonów w kolejnych latach. Uważam, że na moim amatorskim poziomie jestem w stanie rzetelnie się przygotować do walki o czas na królewskim dystansie dwa razy - na wiosnę i na jesieni. Ale przecież nie każdy maraton musi być walką o wynik - internety są pełne relacji szczęśliwych ludzi uprawiających "turystykę maratońską", wybierających najdziwniejsze maratony na świecie. I ja zamierzam spojrzeć na temat też od tej strony, ale to temat na osobny wpis.

Cel numer 3: Poprawić życiówki - w maratonie i na 10K

Tu chyba nie ma nad czym się rozwodzić. Cel jaki jest każdy widzi. Implikuje on niejako, że oprócz trzech maratonów muszę wziąć udział w conajmniej jeszcze jednym biegu. Co prawda niektóre maratony mają międzyczas mierzony na dyszce i można by go uznać za oficjalnie pomierzony wynik, to jednak problem jest taki, że gdybym w maratonie pierwszą dychę pobiegł tempem na życiówkę na tym dystansie to nawet jeśli potem zwolniłbym do truchtu to i tak na 12-tym kilometrze byłby pierwszy kryzys, a na 16-tym ściana.
Moje obecne życiówki na tych dystansach to 3:32:59 i 44:12.

Zadania na szóstkę:

  • Zrobić 100 pompek w jednym podejściu - nie zrealizowane zadanie z tego roku przechodzi na kolejny :)
  • Złamać 3 godziny i 20 minut w jesiennym maratonie - to takie bardziej precyzyjne i zdecydowanie ambitne rozszerzenie celu numer 3.
  • Zbić i utrzymać wagę poniżej 80kg - to z koleji bardzo pomogłoby w realizacji powyższego zadania. Moja obecna waga waha się w granicach 80-82kg. Z jednej strony więc nie mowimy o jakiejś drastycznej zmianie, z drugiej jednak to jest tak, że jak już nawet czasem uda mi się zanurkować pod tą 80-tkę to nigdy nie udaje mi się tam za długo wytrzymać i za każym razem wynurzam się z impetem, żeby otwartymi szeroko ustami zaczerpnąć nieco kalorii ;)

Nie tym razem

A oto w skrocie cele biegowe, które się nie załapały na ten rok. Lista jest dłuższa, ale te skreślałem z największym żalem.
  • Pobiec w "Wings for life" - to taki bieg gdzie meta goni biegaczy. Pomysł tak dziwny, że chciałbym spróbować chociaż raz. Coś mi mówi, że mogłoby mi się spodobac i na jednym razie się nie skończyć. Jednak wydarzenia rodzinne zaplanowane na tydzień poprzedzający tegoroczną edycję mogą spowodować, że byłoby to za trudne do ogarnięcia logistycznie.
  • Pobiec po "20K de Bruxelles" lepiej niż w tym roku - tu znowu kwestia kalendarza i bliskości innych wydarzeń. Pewnie nie pobiegnę w ogóle, chociaż jeśli podobnie jak w tym roku pracodawca zechce sponsorować to może jednak się skuszę, ale bez napinki - truchtem.
  • Poprawić życiówkę w półmaratonie - nie wiem czy w jakimś wezmę udział. Chociaż to zawsze jest fajny sprawdzian formy przed całym maratonem. No, ale nie wolno zapominać, że jest też zycie poza bieganiem.
I tak oto słowo się rzekło, kobyłka u płota :) 

środa, 2 grudnia 2015

O planach i postanowieniach noworocznych

Wprawdzie jeszcze za wcześnie, żebym mógł całkowicie zamknąć i podsumować rok 2015 - chociażby dlatego że wciąż trwa i wciąż jeszcze jakieś wydażenia są w planach, ale już dość dobrze wiem co mi się udało, a czego już się nie uda zrealizować.
Photo by Carol VanHook. Under Creative Commons licence V.2.0.
Nie jest za to z pewnością za wcześnie - przeciwnie czas już najwyższy - pomyśleć o planowaniu kolejnego roku. Obiegowa opinia o postanowieniach noworocznych jest taka, że należy je traktować z przymrużeniem oka bo i tak tylko nielicznym postanawiaczom uda się wytrwać do połowy stycznia... 
Jednak ja w ubiegłym roku postanowiłem schudnąć 20 kilo i schudłem, w tym z koleji - przebiec maraton i go przebiegłem. W przeszłości jeszcze kilka innych rzeczy udało mi się osiągnąć dzięki postanowieniom noworocznym. Żeby była jasność mam na swoim koncie również niezliczoną ilość sromotnych porażek oraz planów przełożonych na bliżej nieokreśloną przyszłość.
To skłoniło mnie do spojrzenia wstecz i zastanowienia się nad tym, czy jest coś co od razu na starcie odróżnia te porażki od sukcesów. Bo jeśli jest coś takiego to można by w ogóle nie zawracać sobie głowy tymi planami, których i tak nie zrealizujemy. Albo lepiej - może dałoby się je zmodyfikować tak, żeby jednak miały szansę zakończyć się powodzeniem?
Wnioski do których doszedłem nieco mnie przeraziły i sprawiły, że zacząłem sie martwić czy aby lata pracy w korpo nie pozostawiły zbyt głębokich śladów w mojej psychice i czy mój mózg nie został już wyprany do czysta. Okazuje się bowiem, ze czym dłużej o tym myślałem tym bardziej moje wnioski stawały się zbieżne z prawdą znaną każdemu, kto jak ja, spędził nieco lat pracując dla jakiegoś ucieleśnienia Imperium Dobra. Mianowicie że cele, które sobie stawiamy powinny być SMART. Dojście do takiego wniosku zdumiało mnie tym bardziej, że w korporacyjnym życiu cele niezależnie od tego jak bardzo są SMART, zwyczajnie się nie sprawdzają. Skąd zatem pomysł, że coś co nie nadaje się do tego do czego zostało stworzone, nada się do czegoś innego... ? A bo to mało takich przypadków?
Przede wszystkim, dla tych którym nie dane było doświadczyć indoktrynacji przez siły Mordoru - o co chodzi z tymi celami co mają być SMART? No wiadomo, mają być MĄDRE. Żart. SMART to mnemonik, czyli słówko-skrót za którym kryje się ukryta prawda. Internety znają wiele wersji tej prawdy, ale ta która utrwaliła się w moich zwojach to: 
  • Specific - Konkretne 
  • Measurable - Mierzalne 
  • Achievable - Osiągalne (choć niektórzy wolą "Ambitious", czyli ambitne) 
  • Relevant - Istotne 
  • Time-bound - Ograniczone czasowo 
Za nim przestaniecie czytać, szybciutko wyjaśniam, że ten wpis nie będzie o tym, bo w internetach napisano już na ten temat dostatecznie wiele. Krótko tylko wskażę na słaby punkt tej misternej konstrukcji i wyjaśnię jak przekuwam go w najmocniejsza jej stronę. Otóż to przedostatni z pięciu filarów - "Relevant" czyli "Istotne". O ile dowolny cel można rozebrać na części tak, żeby dało się go podeprzeć na pozostałych czterech filarach, to z tym zawsze jest problem. Jeśli coś nie jest dla Ciebie istotne, to nie jest i już. W życiu zawodowym trzeba sobie z tym radzić przez substytucję... dokonam tego ważnego, choć beznadziejnie nudnego czynu, jego owoc stanie się cegiełką w realizacji przez mojego chleobodawcę sekretnego planu dominacji nad światem. Pracodawca-dobrodziej być może dostrzeże ten heroizm i rzuci jakiś ochłap ze swego stołu. I dopiero to (być może) będzie dla mnie istotne - po to w końcu pracuję.
Prywatnie jest dużo prościej. Wybieram takie cele, których osiągnięcie będzie samo w sobie źródłem satysfakcji i nagrodą za poniesiony trud. 
Nie ma złego momentu, żeby zmienić swoje życie najlepsze. Można (i najlepiej by było) wdrażać dobre pomysły w momencie kiedy przyjdą nam do głowy, ale dobrze też jest dać sobie trochę czasu na oswojenie się z myślą o zmianach, które zamierzamy w związku z tym w swoim życiu wprowadzić. Ten czas może też być potrzebny na zrozumienie jakie to konkretnie będą zmiany, bo np. cel "zrzucę 5kg" określa jedynie zamierzony efekt . Wybór konkretnego dnia na początek zmian ma, przynajmniej w moim przypadku dość silne znaczenie psychologiczne. Zaczynanie od poniedziałku jest OK. Jednak ponieważ poniedziałek jest co tydzień to pokusa odłożenia naszego wielkiego dzieła na za tydzień może okazać się silniejsza od nas, ale ma to też swoje dobre strony - w przypadku, zawinionej czy też nie, porażki, okazja podjęcia kolejnej próby nadaża się bardzo niedługo. 
Nieco bardziej szczególną okazją jest początek każdego miesiąca kalendarzowego. Zawsze to lepszy punkt odniesienia niż losowy poniedziałek, a ponadto miesiąc to też dobra jednostka czasu na kompletną realizację swojego celu (pamiętacie "Time-bound / Ograniczone czasowo"). Przez tydzień nie da się uzyskać zbyt dużo, tydzień można wytrzymac wiele ekstremalnych prób (np. post), które raczej nie mają szans na stanie się naszym nowym życiem na dłużej. Za to 30-dniowych wyzwań możemy w roku podjąć wiele, a właściwie wybrane mogą na tyle zmienić nasze życie na tyle, że w tej czy innej formie będa nam towarzyszyć wciąż po upływie 30-tu dni. Ja sam takiego miesięcznego trybu nie stosuję, ale jeżeli Matt Cutts mówi, że to działa to znaczy, że działa.
No i wreszcie mamy roczne plany - moje ulubione. Rok to dużo czasu - wystarczy na realizację naprawdę poważnego projektu. rok wystarczy, żeby z kanapy przenieść nas na metę maratonu, triatlonu czy ironmana. Wystarczy, żeby oponkę zmienić w sześciopak, żeby zostać swoim własnym szefem... Wystarczy na osiągnięcie bardzo wielu ambitnych celów, które w miarę realizacji będą poprawiały nasze samopoczucie i przynosiły satysfakcję.
Ale póki co - zróbmy krok wstecz. Pisząc "bardzo wielu ambitnych celów" miałem na myśli, że katalog możliwości jest nieskończony, a nie że te wszystkie cele można zrealizować naraz w ciągu jednego roku. To jest ta trudna część - wybór tego jednego celu. Może też być kilka, ale pod warunkiem, że do ich realizacji prowadzą te same środki. Na przykład w tym roku miałem kilka celów związanych z bieganiem - przebiec w sumie 2015km, przebiec maraton, wystartować w okreslonej liczbie imprez biegowych... Dla osiągnięcia każdego z nich musiałem... biegać. Dlatego nie musiałem ich priorytetyzować i jeden nie przeszkadzał mi się skupić na drugim.
Jeżeli chodzi o postanowienia noworoczne to jestem konserwatystą i rozpoczynam ich realizację w Nowy Rok, a za horyzont czasowy uznaję kolejny rok kalendarzowy. Robię tak bo empirycznie stwierdziłem, że w moim przypadku tak to działa, ale można przecież inaczej - roczny plan może zaczynać się od urodzin (szczególnie jeśli najbliższe są podzielne przez 10, 5 albo inną nie-wiadomo-czemu magiczną liczbę), od nowego roku szkolnego czy akademickiego albo nawet od... dowolnego innego.
Jak już wybierzecie ten jeden super ważny cel, jego datę rozpoczęcia i datę realizacji, to - powiedzcie o tym bliskim, znajomym, kolegom z pracy i Januszowi albo Grażynie co Was z wzajemnością nie lubią i ucieszą się jak Wam się nie uda. Wtedy już nie macie wyjścia - musicie to zrobić, a motywacji nie zabraknie. I dlatego właśnie, w kolejnym wpisie pochwalę się moimi planami na 2016 :)

wtorek, 24 listopada 2015

Marahton de Paris 2015

Relację ze swojego wielkiego dnia czyli pierwszego w zyciu maratonu zacząłem pisać mniej więcej tydzień po nim - to jest w kwietniu. Jednak aż do dziś jej nie ukończyłem bo w miarę upływu czasu rosło moje przekonanie, że to już zbyt stara sprawa i że nikogo to już nie obchodzi. Jednak dla mnie 39-ty Maraton Paryski to była wielka rzecz. Zwłaszcza, że była to jednocześnia moja pierwsza wizyta w Paryżu. Trochę dziwne, biorąc pod uwagę, że Paryż leży o trzy godziny jazdy autem od moich drzwi... Długo zwlekałem z odwiedzeniem tego pięknego miasta, ale było warto. I wygląda na to, że wybrałem ostatni moment, żeby poczucie zagrożenia było jedynie z tyłu głowy (bo było). Jednak biorąc pod uwagę wydarzenia ostatnich tygodni postanowiłem odświeżyć te lepsze wspomnienia. 
Jak słusznie zauważył mój kolega - większość średniej wielkości miast w Belgii ma populację mniejszą od ilości uczestników Maratonu Paryskiego

Przed maratonem zastanawiałem się nieraz co będę czuł kiedy i jeżeli dobiegnę do mety (dużo łatwiej było mi sobie wyobrazić jak to by było gdybym jednak nie dobiegł). Rzeczywistość trochę mnie zaskoczyła - za linią końcową nie czułem prawie nic oprócz potwornego zmęczenia i pragnienia. Musiało minąć nieco czasu abym mógł pozbierać swoje myśli i żeby to co zrobiłem zaczęło mieć dla mnie jakiś sens.

Wprawdzie jak już wspominałem (tu i tam) moim celem podstawowym było przebiegnięcie maratonu, ale oczywiście skłamałbym gdybym napisał, że czas był mi całkiem obojętny albo, że w ogóle się nad nim nie zastanawiałem. Najlepszym punktem odniesienia jakim dysponowałem był mój czas z półmaratonu - 1:41:36, ale niestety nie istnieje jedna uniwersalna ani niezawodna metoda przeliczania jednego na drugi. Wyczytałem gdzieś, że dobrym proxy jest wzór 2xHM + 15 min, co dawałoby w moim przypadku czas w granicach 3:35-3:40. To brzmiało dla mnie jednak zdecydowanie zbyt optymistycznie, zwłaszcza, że do dziś nie bardzo wiem jak udało mi się pobiec półmaraton w tempie 4:40min/km gdy swoje wybiegania robiłem raczej w okolicach 5:30. Gdzieś na forum znalazłem link do kalkulatora MARCO, który też oszacował mój czas na +/-3:35. Inne kalkulatory (np. ASICS Pace Your Race) były w większości mniej optymistyczne (albo jak pokazała przyszłość bardziej realistyczne), wyjątkiem był Garmin Race Predictor, który na różnych etapach mojego planu treningowego szacował mój wynik w granicach 3:07-3:15. Whoaaa! Takich wyników nie brałem na poważnie nawet przez chwilę, mimo opinii wielu osób (np. DC Rainmaker'a) na temat dokładności tego narzędzia (widocznie to działa dla ludzi mających większe doświadczenie biegowe). Koniec końców postanowiłem pobiec wg. MARCO - zaletą tego kalkulatora jest to, że zamiast przewidywać jeden czas i jedno tempo na cały dystans, dzieli go na kilka krótszych z których każdy ma swoje - coraz większe - tempo (tzw. negative split). Postanowiłem, że będę przestrzegał tych wyliczeń dopóki będę się czuł dobrze, a jak poczuję zmęcz to przestanę przyspieszać i zostane przy tempie z którym dawałem radę.
Ze względu na ilość biegaczy biorących udział w Maratonie Paryskim, start odbywa się falami. Swoją falę czyli oczekiwany czas na mecie należy określić już przy zapisie. Uznałem, że fala na 4:00 będzie akurat bo nie będę się plątał pod nogami szybszym biegaczom, z konkretnymi celami czasowymi. Jednocześnie ewentualne wyprzedzanie na trasie chociaż może być nieco męczące daje niezłe wsparcie psychologiczne.

Pan Choi

Dojechaliśmy
Na miejsce przyjechaliśmy w czwartek, żeby mieć czas na aklimatyzacje, obczajenie trasy, miejsca startu, mety itp. Pobyt rozplanowaliśmy do środy po maratonie, żeby został czas na zwiedzanie i żeby nie nabić kilometrów PRZED maratonem. Nie do końca tak wyszło, ale po kolei... Droga do Paryża przeleciała bez najmniejszych problemów. Nie cisnąłem za bardzo bo się nasłuchałem o francuskich radarach i mandatach, a i tak byliśmy na miejscu w trzy godziny. Paryż przywitał nas intensywnym ruchem, ale nie korkiem - było koło 11-tej więc już po porannym szczycie jak sądzę.
Wcześniejszym niż planowane przybyciem wpędziliśmy nieco w panikę właściciela apartamentu, który wynajeliśmy. Stopień w jakim gość przejmował się tym abyśmy byli zadowoleni przekracza wszelkie znane mi kanony gościnności w ramach bądź co bądź komercyjnej działalności. Normalnie check-in był o 14-tej, ale uprzedziłem, że będziemy trochę wcześniej. Chodziło mi wyłącznie o miejsce parkingowe - planowałem zostawć samochód pójść coś zjeść i wrócić kiedy będziemy mogli wnieść swoje graty do mieszkania.


Powitalny tort

Pan Choi (Koreańczyk) czekał na nas przy garażu, w którym mieliśmy zostawić swój samochód - jakieś 200m od apartamentu. Kiedy pokonywaliśmy wspólnie ten krótki odcinek, pan Choi zdążył poinformować nas o godzinach otwarcia każdego ze sklepów po drodze, o liniach metra i możliwych przesiadkach z dwóch pobliskich stacji, a na końcu zaczął się tłumaczyć, że ledwie mu starczyło czasu, żeby posprzątać po poprzednich lokatorach i nie starczyło mu czasu, żeby kupić nam coś na powitanie (!), w związku z czym chciałby zabrać nasze dzieci do cukierni na rogu, żeby sobie wybrały coś słodkiego. Chyba zauważył spojrzenia, które wymieniliśmy z żoną bo od razu dodał, że cukiernia jest w sąsiednim budynku. Zgodziliśmy się i poszli, a my z żoną dyskretnie obserwowaliśmy ich z balkonu. Spodziwaliśmy się, że wrócą z croissantami albo czyś w tym rodzaju... Dzieciaki zgodnie twierdzą, że wybrały po ciastku, ale nasz gospodarz miał zdanie odrębne - powiedział, że skoro zostajemy na tydzień to odpowiedni będzie wielki tort - żeby starczył na cały pobyt :)
Kibice też dojechali

Kibice

Zaraz po rozlokowaniu się w Paryżu wysłałem do rodziców standardowego sms'ka w stylu "Dojechaliśmy. Pogoda OK.". Dostałem niestandardową odpowiedź, coś jak to: "My też. Pogoda rzeczywiście OK". Nie za bardzo zrozumiałem o co chodzi, pewnie w ferworze swoich przygotowań do maratonu zapomniałem, że rodzice też gdzieć planowali wyjechać? Sprawa wcale nie stała się bardziej jasna kiedy dostałem maila z tym zdjęciem pod Moullin Rouge i zdaniem "kibice też dojechali"... Żart? Nie. Najprawdziwsza prawda. Jak się okazało konspiracja trwała już od dnia kiedy powiedziałem, że się zapisałem na maraton czyli od października. Tym samym wyjazdowa grupa Marcin-ultras urosła do pięciu osób. Teraz to już muszę wygrać ten maraton, tak?

Regeneracja

Ostatni tydzień przed maratonem - to wiadomo roztrenowanie, tappering, regeneracja czy jak kto woli - opieprzanie się. W niedzielę poprzedzającą maraton spokojny bieg na 12km (dla porównania jeszcze tydzień wcześniej niedzielne wybieganie - 32km), we wtorek 40 min szybszego tempa i to miał być koniec treningu. No i teoretycznie był, ale...


Pierwszy spacer
Jak już człowiek przyjechał do Paryża, to wypadało by go chociaż trochę obejrzeć. Zasadniczą część zwiedzania zaplanowaliśmy na po maratonie, żeby oszczędzać nogi, no ale nie można siedzieć w Paryżu trzy dni nie zobaczywszy choćby srającej żyrafy czy łuku triumfalnego. Jedno i drugie widzieliśmy w prawdzie z samochodu, ale to jednak nie to samo. Iza była już wcześniej w Paryżu, ale dla mnie i dzieciaków to pierwszy raz - trochę dziwne biorąc pod uwagę, że to zaledwie trzy godziny samochodem od nas.
I takim oto sposobem pierwszego dnia pobytu, po zapoznawczym spacerze miałem w nogach 20280 kroków, czyli zaledwie o 1200 mniej niż w poprzedni czwartek kiedy to zaliczyłem marsz do pracy i z powrotem (2,7km w każdą stronę) i krótki trening biegowy (około 8km). 

Piątek przeznaczyliśmy na Expo - odbiór pakietu startowego, pasta party itp. Co prawda to mój pierwszy maraton, ale nie pierwsze maratońskie Expo. Brukselski półmaraton w którym biegłem w październiku odbywa się tego samego dnia co maraton i odbiór pakietów startowych też odbywa się na expo. Jednak skala obu przedsięwzięć nie ma porównania. 
Zamierzam dobiec między tymi zawodnikami 
Przed wejściem witał nas szpaler samochodów pomiarowych, a w samym wejściu ochrona. Ta ostatnia rozdzielała nadchodzący tłum na tych którzy przyszli tylko zwiedzić expo i na maratończyków (z obstawą) i kierowała do osobnych wejść, a przy drzwiach kazała otwierać torebki i plecaki. Ten rytuał powtarza się we wszystkich miejscach gdzie zbiera się większa grupa turystów. I wszędzie odprawiany jest jednakowo pobieżnie i symbolicznie. Jak rozumiem przeglądanie damskich torebek nie jest tak naprawdę metodą na udaremnienie ataku terrorystycznego, ale elementem psychologicznym mającym dać poczucie bezpieczeństwa.
Za chwilę ten papier zamienię na numer startowy 
Za drzwiami kolejna kontrola - zupełnie innego rodzaju. Kontrola zaświadczeń lekarskich. Jeżeli jest OK - stempelek i można iść po odbiór numeru, z odebranym numerem po koszulkę, a potem po jeszcze jeden pakiet startowy - na sobotni "bieg śniadaniowy". 

Gdzieś na tej ścianie jest moje nazwisko...
Droga pomiędzy stoiskami przebiega wzdłuż ściany na której wypisanych jest 50 tysięcy nazwisk uczestników. Robi wrażenie. Wiedziałem, że 50 tysięcy to dużo, ale szczerze przez dobrą chwilę gapiłem się na tą ścianę napawając się rozmiarem przedsięwzięcia, którego jestem częścią. Kolejną równie dobrą chwilę zajęło mi odnalezienie przy pomocy żony i dzieci swojego nazwiska.

Zaplanowane nic-nie-kupowanie na expo nie do końca się powiodło. Właściwie zakończyło się sromotną klęską. Pamiątkowe kubeczki, torebeczki czy para skarpet do biegania to jeszcze nic, bo w sumie wiadomo było, że jakbyśmy się nie starali to coś takiego się przyplącze. Jednak nigdy bym się nie spodziewał, że z maratońskiego expo wyjdę z najdroższą zapewne w swoim życiu torbą suszonych (i kandyzowanych) owoców. Owoce były na wagę na stoisku typu "pick'n'mix" obsługiwanym przez bardzo zaradną i wygadaną grupkę Tajek - nie pierwszy dzień w tej branży z pewnością. Muszę przyznać, że wśród owoców było parę egzotycznych ciekawostek o naprawdę ciekawych smakach, ale i tak nie pamiętam jak się nazywały, więc walor poznawczy należy uznać za znikomy.

O! jest
A skoro jesteśmy przy jedzeniu to przynajmniej Pasta Party zdecydowanie było warte swojej ceny. Poszliśmy na nie głównie dlatego, że nie chciałem pominąć żadnego elementu maratonskiego obrzędu, a nie ze specjalnymi oczekiwaniami kulinarnymi. Muszę jednak przyznać, że makaron był zupełnie przedni. Oczywiście mogło być tak, że na moją ocenę miała wpływ atmosfera miejsca, ale moja dzielnie towarzysząca mi rodzinka miała podobne odczucia. W ogóle to paryskie expo było imprezą zdecydowanie rodzinną. To które widzieliśmy w Brukseli - być może ze względu na skalę - było jednak przede wszystkim adresowane do samych biegaczy.
Pasta Paty
Kiedy ja czekałem w kolejce po odbiór pakietu startowego na bieg śniadaniowy Rodzinka wyżywała się twórczo w specjalnym kąciku dla kibiców wyposażonym w kredki, flamastry, arkusze kartonu i generalnie wszystko co potrzebne do sporządzenia plansz czy transparentów.
Strefa kreatywnego kibica

Po expo mieliśmy już trochę w nogach, ale dzięki Pasta Party nie musieliśmy już myśleć o obiedzie. Trzeba jednak coś zrobić z pięknym popołudniem, ale coś takiego, żeby już za bardzo się nie zmęczyć. Zadzwoniliśmy do rodziców, żeby sprawdzić co u nich słychać i ewentualnie połączyć siły. Plan taty na popołudnie wiązał się ściśle z hotelowym pokojem, ale mama jeszcze chętnie by trochę pozwiedzała (mama była w Paryżu raz, czyli o jeden raz więcej niż ja i o 20 razy mniej niż tata). W swojej przebiegłości uknuliśmy plan, który miał obejmować zaliczenie atrakcji turystycznej bez zbytniego obciążania nóg. A dokładnie ów plan był taki - metrem do łuku triumfalnego, windą na górę i stamtąd podziwiamy widoki na Paryż. Genialne w swej prostocie, nie?


Po Expo wszyscy mieliśmy nieco w nogach... 
Aby dojechać na Etoile - Charles de Gaulle czyli na to słynne wielie rondo na środku którego stoi łuk triumfalny musieliśmy przesiąść się na Concorde. Doszliśmy jednak do wniosku, że w sumie nie warto się przesiadać skoro można się przejść, droga z Concorde do łuku jest prosta i wiedzie wzdłuż jednej ulicy - Avenue des Champs Elisees. Tym sposobem nachodziliśmy kolejne dwa kilometry. To się nazywa czynny odpoczynek. Łuk triumfalny ma 50m wysokości - to takie dobre 15 albo 16 pięter. Z jakiegoś powodu byliśmy przekonani, że na górę można wjechać windą. Jak się okazało winda jest, ale wyłącznie dla osób niepełnosprawnych. Tak więc w ramach relaksu i odprężenia dla nóg 16 pięter po schodach w górę i tyleż w dół :) Na szczęście było warto. Piątek zakończyłem z wynikiem 17,688 kroków i przemaszerowanymi 14.7km - sporo jak na dzień relaksu.

Wsiadł do autobusu
człowiek z dorszem na głowie

Sobota - Breakfast Run

Za to w sobotę było miał być tylko bieg śniadaniowy na 5km w ramach rozbiegania, a potem już wyłącznie relaks. Paris Breakfast Run to impreza towarzysząca Maratonowi Paryskiemu, ale nie przeznaczona wyłącznie dla maratończyków, przeciwnie - otwarta dla wszystkich. Jest to bieg na dystansie 5km, ale bez pomiaru czasu co nadaje mu charakter zdecydowanie bardziej rozrywkowy niż sportowy. Organizatorzy zachęcają każdego uczestnika do przybrania czegoś co kojarzyło by się z jego krajem bądź regionem. Zakładając czapeczkę z orzełkiem nie wykazałem się nawet w połowie taką fantazją jak np. rodzina Japończyków biegnących z rybami na glowach...
Całe 5 kilometrów przebiegłem w tempie 6:00min/km czyli takim żwawym truchtem. Na całe szczęście szybciej biec się nie dało bo przed pierwszymi biegaczami jechała platforma z animatorami i to ona wyznaczała tempo czoła biegu. Piszę "na szczęście" bo częstym grzechem niedoświadczonych biegaczy jest bieganie zbyt szybko kiedy należy biec wolno i ja ten grzech popełniam nagminnie. Znając siebie przy okazji biegu śniadaniowego też pewnie bym próbował coś sprawdzać, gdzieś przycisnąć, a w niedzielę przyszłoby mi za to zapłacić.

Reprezentacja Polski

Na sobotę więcej planów już nie mieliśmy - poza tym, że trzeba by coś zjeść. Uznaliśmy, że to doskonała okazja, żeby odhaczyć jeden z punktów na liście miejsc które chcieliśmy zobaczyć. Właściwie to punkt dodany na tą listę przez Dominika - chińska dzielnica. W szególności Dominik chciał koniecznie sprawdzić zasłyszaną informację, że w McDonaldsie w chińskiej dzielnicy napisy są po chińsku. Chociaż na codzień nie stronimy od Maca, to jednak na posiłek w przeddzień maratonu wolałem coś innego. Dlatego po obejrzeniu chińskich szyldów amerykańskiego fast food'u w sercu Europy, udalismy się szukać innego miejsca na obiad. Genialnym wyborem okazała się knajpka typu all-you-can-eat. Szwedzki stół z chińszczyzną zapewnił bogactwo wyboru, a formuła nieograniczonych dokładek - ilość kalorii dostosowaną do apetytów i potrzeb. I to był naprawdę ostatni punkt ostatniego dnia przed maratonem, a i tak moim nogom przybyło prawie 17 tysięcy nowych kroków na liczniku...




Tu nie jedliśmy. Tym razem McDonalds był atrakcją turystyczną


A tu dla każdego coś miłego 

Dzień M

Wielki dzień zacząłem od niewielkiego śniadania. Właściwie od takiego jak zwykle jadałem w dniach długich wybiegań. Musli z jogurtem naturalnym i banan. Porcjowane (po 55g) muesli przywiozłem ze sobą, jogurtu naturalnego - nie. Nie przyszło mi nawet do głowy, że we francuskim Carefourze może nie być francuskiego chudego jogurtu naturalnego Danona. Na szczęście był zwykły naturalny Danone - te kilka gram tłuszczu już nie robi teraz żadnej różnicy.
Ekwipunek skompletowałem już poprzedniego dnia. Z resztą zawsze dzień przed długim wybieganiem przygotowuje sobie wszystko, żeby rano nie tracić czasu i nie wywoływać zamieszania w śpiącym jeszcze domu. Mam na tę okoliczność przygotowaną checklistę, dzięki której zadanie jest dużo prostsze. Co jest na tej liście? Między innymi: 
  • wazelina 
  • plastry przeciw odciskom 
  • skarpety 
  • buty 
  • t-shirt 
  • bielizna 
  • spodenki 
  • żele energetyczne 
  • pulsometr 
  • słuchawki 
  • telefon 
  • frotka (tak, tak - bardzo ważna rzecz dla mnie chociaż nie wiem dokładnie z jakiego powodu, ale biegnąc bez frotki na nadgarstku czuję się niekompletnie ubrany) 
  • plecak z wodą 
I jeszcze kilka drobiazgów. Dodatkowo w sobotę wieczorem przypiąłem do koszulki numer startowy z chipem - z jakiegoś powodu robienie tego tuż przed biegeim wywołuje u mnie nerwowość. Na mniejszych imprezach nie ma jednak możliwości odbioru pakietu startowego dzień czy dwa wcześniej więc muszę sobie jakoś z tym radzić. Numer przypiąłem na brzuchu nie na piersi - w ten sposób nie będzie zasłaniał napisu na koszulce i sam nie będzie zasłonięty przez paski plecaka.



Ze względu na ogromną ilość uczestników, start maratonu nie odbywa się jednocześnie lecz falami. O 8.45 startują Etiopczycy i Kenijczycy, 2 minuty później amatorzy biegnący po czas poniżej 3 godzin, to jedyna grupa startowa amatorów w której należało się wykazać wynikami z poprzednich maratonów. 3 minuty po nich - grupa na 3:15, 10 minut póżniej 3:30, kolejne grupy (od 3:45 do 4:30) ruszają co piętnaście minut. Start mojej "fali" zaplanowano na 9.30, a zalecany czas pojawienia się na starcie to 9:00. Ponieważ zdawałem sobie sprawę, że to będzie raczej liczna fala oraz ponieważ planowałem czas nieco lepszy niż 4 godziny uznałem, że strategicznie będzie ustawić się na starcie gdzieś na początku swojej strefy. Z takim planem pojawiłem się na miejscu wraz z grupą swoich wiernych kibiców już o ósmej.


Strefy startowe rozciągały się wzdłuż Avenue des Champs-Elysees na długości około kilometra - od Pól Elizejskich (gdzie był właściwy start biegu) do słynnego ronda z Łukiem Triumfalnym na którym kończyła się ostatnia, najwolniejsza fala. Jezdnia, na której wyznaczone były strefy oddzielono od chodników wysokim ogrodzeniem z metalowej siatki. Chodniki na Champs-Elysees są bardzo szerokie więc było tam wystarczająco miejsca dla osób odprowadzających swoich maratończyków, co nie oznacza, ża nie było tłumu. Za ogrodzenie można było przejść wyłącznie za okazaniem numeru starowego.

Kiedy przyjechaliśmy w mojej strefie było już dużo ludzi, ale nie była pełna - można było się po niej poruszać. Wchodząc muszę zostawić ekipę za ogrodzeniem; mam dużo czasu, ale decyduję się wejść od razu, żeby ustawić się jak najbliżej początku, żeby mieć czas skorzystać z Toi-toi'a i zeby zacząć zbierać myśli i się wyciszać. Jest dość rześko - stoję w bluzie z kapturem, ale ma się zrobić cieplej, więc zamierzam biec na krótko. Ściągam bluzę i podchodzę do ogrodzenia, żeby oddać ją Izie - i wtedy wychodzi na jaw coś co miało być niespodzianką - cała Ekipa przebrała się w T-shirty wzorowane na moim, tyle że zamiast brzydkich słów mają napis "Biegnij Marcin". Umawiamy się, że będę ich wypatrywał na dziesiątych kilometrach - jeśli dadzą radę się na któryś z nich dostać.


Marcin Ultras

Od teraz zaczynam już myśleć wyłącznie o starcie. Strzał startera i oklaskami żegnamy elitę. Drepczę w miejscu w dość gęstym tłumie. Po starcie kolejnej fali razem z tym tłumem drobiąc przesuwam się kilkadziesiąt, może nawet sto metrów do przodu. Potem znów długie minuty stania w miejscu. Nie jest mi zimno, ani ciepło, nic mi nie jest - chcę już biec. W końcu spiker ogłasza, że przyszedł czas na moją falę, coś się zaczyna dziać gdzieś z przodu, ale ja dalej stoję w miejscu. Dopiero teraz zauważam, że strefa startowa jest też przedzielona na pół wzdłuż czyli na prawą i lewą część, które jak się okazuje nie ruszają jednocześnie. Tak zgadliście - nie jestem w tej pierwszej. Stoję w lewej "pół-fali", a zaczyna prawa. Podział jest dość symboliczny bo wyznacza go taśma zawieszona na lichych słupkach, więc niektórzy "przenikają" na drugą stronę. Organizatorzy proszą, żeby się od tego powstrzymać - ja i tak nie miałem zamiaru. I w końcu ruszam - mimo scisku dość żwawo - Pola Elizejskie mają imponującą przepustowość, a dzięki zabiegowi podziału fali na pół, jednocześnie rusza ilość osób, która mieściła się na połowie szerokości, więc dostępna przestrzeń za linią startu się podwaja.



Pierwsze pięć kilometrów to długa prosta nie licząc ronda przy Concorde, gdzie trzeba ominąć obelisk.

Gdzieś za drugim kilometrem mijam Louvre nie zdając sobie z tego sprawy. Tak samo minę całą masę innych atrakcji turystycznych. Organizatorzy zadali sobie wiele trudu i rozwiesili wzłuż trasy oprócz znaczników kilometrów i mil, także tabliczki informujące o mijanych miejscach, ale minie dużo więcej niż połowa biegu zanim zwrócę na to uwagę. Na razie zauważam pierwszy na trasie wóz strażacki - drabina rozciągnięta poziomo nad głowami biegnących, a na tej drabinie kilku strażaków zagrzewających do biegu. W ogóle strażacy byli w moim odczuciu najbardziej widoczną służbą podczas całej tej imprezy. O jak byłem im wdzięczny za kurtyny wodne gdzieś przed 30-tym... ale tymczasem mijam trzeci kilometr czyli pierwszy segment z mojej rozpiski, średnie tempo wyszło nieco szybsze niż w założeniu. Nie dramatycznie szybsze, ale jednak i naszła mnie myśl czy przypadkiem nie przyjdzie mi za to zapłacić.

Pomijając zmieniającą się scenerię, na trasie niewiele się dzieje. Po 5 kilometrach wbiegamy na plac Bastylii tłumnie oblegany przez kibiców. Wiele osób towarzyszących maratończykom wybrało właśnie to miejsce bo trasa przebiega przez nie aż dwa razy - 23-ci kilometr jest po drugiej stronie placu zaledwie 100 metrów od 5-tego. To plus, ale dużym minusem jest to, że z tłumu trudno coś zobaczyć i być zobaczonym. Tata postanowił zaryzykować i podobno mnie widział, ale ja jego niestety nie. Z resztą nie rozglądałem się jeszcze zbytnio.




Poza lekkim "wybrzuszeniem" spowodowanym kształtem placu trasa nadal prosta jak od linijki i tak jeszcze przez następne półtora kilometra. Jednak ulica, stała się wyraźnie węższa, a biegaczy dookoła nie ubywało. Po raz pierwszy tempo odcinka spadło poniżej założonego i to nie dlatego, żebym odczuwał zmęczenie, ale z powodu braku możliwości wyprzedzania. Od dziewiątego kilometra znów robi się szerzej i udaje mi się nieco odrobić. Wg. mojej tajnej rozpiski odcinek od czwartego do czternastego kilometra powinienem biec w średnim tempie 5 minu i 10 sekund na kilometr, tymczasem na ósmym znaczniku było już o siedem sekund na kilometr wolniej, całej różnicy nie uda już się odrobić, ale na kolejnych czterech kilometrach uda mi się zredukować stratę do jednej sekundy. Na tym odcinku robi się lużniej z kilku powodów - dziewiąty kilometr jest szerszy niż poprzednie, na dziesiątm znajduje się wodopój z którego ja nie korzystam, a na którym pozostali biegacze rozbiegają się na boki. Poza tym w okolicach parku zoologicznego przestają towarzyszyć nam miejskie zabudowania, ustępując miejsca drzewom i krzakom. A propos krzaków - nie mogłem uwierzyć ile dorosłych osób po niecałej godzinie biegania już musi na stronę. I po raz kolejny dotarło do mnie, o ile trudniej jest paniom w tym sporcie...


Kolejne dwa kilometry to dużo otwartej przestrzeni, zaczynam czuć, że wznoszące się coraz wyżej słońce da mi się jeszcze we znaki. Tracę jeszcze jedną sekundę średniego tempa i kończę mój drugi segment ze średnią 5:12min/km. To nie jest jakaś wielka obsuwa, ale wiem już, że plan maksimum od teraz to utrzmanie tego tempa, o przyspieszaniu nie ma już mowy. Tym samym przestaję myśleć o rozpisce - ona jest dla lepiej przygotowanych.


Trzymanie tempa początkowo idzie mi nieźle. Do dziewiętnastego kilometra biegniemy skrajem lasku Vincennes w coraz mocniej operującym słońcu. Regularnie popijam wodę z plecaczka, co pozwala mi nie korzystać z wodopojów i nie wybijać się tym z rytmu.



Za laskiem, robi się szeroko, a wzdłuż trasy gestnieje tłum kibiców, których wcale nie było mało na poprzednich kilometrach. Jednak zbliżający się okrągły dwudziesty kilometr jest z pewnością "umówionym" miejscem wielu biegaczy i ich ekip. Wytężam uwagę bo wypatrywanie twarzy w takim ścisku nie jest proste. W dodatku nie wiem w którą stronę patrzeć. Niestety okazało się, że mojej ekipie nie udało się dotrzeć. Za to mnie, dzięki skupieniu uwagi na czym innym, udało się nieco przyspieszyć, jednak nie na długo. Tuż za dwudziestym kilometrem rozciągał się wielki ciąg stołów z napojami i ćwiartkami pomarańczy, a za nim wracamy na wąskie uliczki. Mimo, że zbliża się już połowa trasy wcale nie robi się luźniej. W okolicach półmetka znowu zagęszczenie kibiców. Robią świetną robotę. Widać, że naprawdę dobrze się bawią i to się udziela. Kolejny kilometr to szybsza prosta, po którym wpadamy po raz drugi na brukowany plac Bastylii. Tu trasa skręca ostro w lewo w stronę Sekwany. Ciasny wiraż na kocich łbach kosztuje mnie kilka sekund straty, ale fakt że dwie godziny biegu już za mną, a ja wciąż czuje się w miarę dobrze, motywuje mnie. Dzięki czemu kolejne trzy kilometry po bulwarach nad Sekwaną wchodzą lekko i przyjemnie. W przypływie euforii zaczynam rozglądać się dookoła i podziwiać. To dopiero teraz kiedy w oddali majaczą wieże Notre Dame zauważam tablice z opisem mijanych widoków. Niestety to już ostatni taki zryw w tym biegu, a strata na placu Bastylii jest ostatnią, którą będę mógł zwalić na okoliczności.




Gdzieś przed dwudziestym szóstym kilometrem mijam Pont Neuf, ale ponownie wiem to tylko z analizy mapy po biegu - nie zauważam go. Dobrze, że zauważyłem Sekwanę ;), ale to pewnie dlatego, że ona ciągnie się wzdłuż trasy i mam dstatecznie dużo czasu, żeby ją odnotować. Zaraz za "Nowym" czyli najstarszym mostem Paryża wbiegamy do tunelu. To kolejna rzecz której nie zauważyć się nie dało bo tunelem będziemy biec przez cały nastepny kilometr. Wbiegam do niego jeszcze dziarsko - 26-ty kilometr przebiegam w tempie 5:14min/km, ale brak przewiewu i zaduch w tunelu szybko dają o sobie znać. Myślę tylko o tym, żeby znaleźć się znowu na otwartym powietrzu. Tunel kończy się, ale nie ma nic za darmo - zaraz za wylotem tunelu krótki podbieg, do tego - być może to tylko wrażenie spowodowane tym, że ostatnie pięć minut spędziłem w mrocznym tunelu - słońce zdaje się grzać jeszcze mocniej niż do tej pory. Ten kilometr wchodzi w 5 minut i 26 sekund i od tej pory żaden już nie będzie szybszy. Nieco za tunelem usytłowany był wodopój, ale ja wciąż korzystam ze swojej wody, za to tuż za wodopojem strażacy ustawili kurtyne wodną - o jaka frajda! Ulga jednak trwa krótko, a potem kolejny tunel i jeszcze jeden... oba dużo krótsze od pierwszego, ale tak samo zakończone podbiegami.
Przed bramką ustawioną na trzydziestym znowu gęstszy tłum kibiców, ale dość łatwo wypatrzyłem ponad głowami polskie choroągiewki takie same jakie miała ze sobą moja ekipa. Serce zabiło szybciej - tak to Oni! przybijamy piątki i lecę dalej, ale podniesiony poziom endorfin wystarcza, żeby przez kilkaset kolejnych metrów zapomnieć o zmęczeniu. Czasami w czasie zawodów, kiedy przychodzi kryzys zastanawiam się na co mi to wszystko i po co to robię... Odpowiedź nie jest prosta, ale na pewno takie trwające ułamek sekundy momenty są wysoko na liście powodów dla których warto. Od tej pory aż do mety już nic przyjemnego mnie nie czeka - tylko przeszło godzina walki ze swoimi słabościami. Myśl, że na mecie będą na mnie czekać pomaga stawiać jedną nogę przed drugą i nie pozwala się poddać. W ogóle kibice na trasie tego biegu byli niesamowici, a atmosfera niezapomniana, ale jednak bliscy czekający na mecie to jest coś jak rezerwa paliwa na te ostatnie kilometry.


30-ty kilometr

Od 33-ciego, w miarę jak zbliżamy się do Lasku Bulońskiego zaczyna się robić coraz bardziej zielono, co wprawia mnie w nieco lepszy nastrój, podobnie jak świadomość, że zostało mniej niż dycha. To daje mi wiarę, że dam radę. Na 34-tym agrafka (nawrót) i wbiegamy do lasku, którym będziemy biegli już prawie do końca. Zauważam tablicę informującą, że mijam korty Rolanda Garrosa. Tuż za kortami ooogrooomy wodopój. Takie punkty na trasie tego maratonu były zorganizowane co pięć kilometrów. Nie wszystkie były takie same - niektóre były mniejsze tylko z wodą, a inne na pełnym wypasie - z owocami, izotonikami itp. Ten w lasku był właśnie taki. Znów nie skorzystałem, ale na widok wody i owoców poczułem jak bardzo chce się pić. Zaraz za punktem sięgnąłem więc po rurkę od swojej nerki na plecach, pociągnąłem i... oczy prawie mi wyszły na wierzch. Koniec wody. Następny punkt za 5km... Na 40-tym. To był początek prawdziwego kryzysu. Tak źle psychicznie jeszcze nie było od początku biegu...Nachodzą mnie pierwsze myśli, żeby odpuścić.
Żeby była jasność trasa przez "lasek" daleka jest od leśnej drogi. To ulica w otwartym terenie ze skromnymi drzewkami po obu stronach. Koło 38-mego woda, ale... nie do picia. Na stołach stoją wielkie miednice, w których można zmoczyć gąbkę. Ja nie mam gąbki, ale nabieram wody w czapkę i taką pełną wody zakładam szybkim ruchem na głowę, wylewając zawartość na siebie. To nie to samo co picie, ale jednak jakaś ochłoda pozwalająca odsunąć złe myśli. Do wodopoju jeszcze dwa kilometry. Może dam radę. W końcu czterdziesty znacznik, ale... halo? Gdzie jest woda? A! jest. Sto może sto pięćdziesiąt metrów dalej. Długie sto pięćdziesiąt metrów. Chwytam butelkę - nie kubek. Przechodzę w trucht, żeby porządnie się napić. Uffff... Ale teraz trzeba z tego truchtu wrócić do jakiegoś tempa... Dla kogoś o tak mizernym doświadczeniu biegowym utrzymywanie tempa na tym etapie zmęczenia jest wystarczająco przytłaczającym zadaniem, a co dopiero przyspieszanie - to wydaje się właściwie nadludzkim wysiłkiem. I właśnie dlatego mój chytry plan zakładał niekorzystanie z punktów z wodą. Teraz jednak zmuszony okolicznościami i własną głupotą... (a właśnie - wspominałem już że do swojej litrowej nerki wlałem 0.7l wody?) muszę zmusić się do biegu. To boli. Autentycznie, fizycznie boli. Zaczyna mi się kręcić w głowie i nachodzi mnie myśl, żeby dać sobie spokój i przejść ten ostatni kilometr. Z perspektywy czasu to nie wygląda zbyt rozsądnie - przebiec 41km, być tak blisko końca i nie walczyć o to, żeby przebiec cały dystans? Wtedy właściwie już prawie podjąłem taką decyzję - sam nie wiem co spowodowało, że jej nie zrealizowałem. Postanowiłem wyłączyć myślenie, bo wszystkie myśli, które mi przychodziły do głowy były przeciwko mnie. Tylko stawiać nogę za nogą... i wreszcie w oddali widzę metę. Tak blisko, a tak daleko... Wcale nie przesadzam, ani nie kokietuję - naprawdę na 400 metrów pzed metą, wciąż brałem pod uwagę ewentualność, że nie dam rady. I wtedy coś odwróciło moje myśli od użalania się nad sobą... tuż za mną rozległ się świst, syk, a po nich krótki głuchy huk. O ile praktycznie pod każdym wględem organizatorzy zasłuyżyli na najwyższe noty, o tyle pomysł z generatorem dymu/pary na finiszu był słaby. Tym bardziej, że owo urządzenie nie działało w trybie ciagłym tylko co jakiś czas wyrzucało z siebie kłęby dymu czemu towarzyszyły odgłosy, które napewno nie tylko mnie skojarzyły się z eksplozją. Dokładnie tak samo nerwowo zareagowała na nie moja żona, która była w tym czasie gdzieś po drugiej stronie siatki odgradzającej kibiców od biegaczy. Zanim się zorientowałem, byłem już na mecie. Tuż przed nią na wysepce siedzą fotopstryki. Gwiazdorski odruch każe mi się uśmiechnąć, ale nie mam już pełnej władzy nad swoimi mięśniami - nad tymi mimicznymi też nie i w rezultacie z uśmiechu wychodzi grymas osoby konającej w męczarniach. Jeszcze kilka kroków i przebiegam przez matę pomiarową na mecie. 3:49 - jest super!




A to nie jest najgorsze z ujęć...

Biegacze są tacy sami wszędzie, a na większych imprezach pewnie jest więcej takich co nie biegają za często. Niemniej jednak wystarczy wziąść udział w jednym biegu, żeby zrozumieć, że stanie tuż za linią mety to głupi pomysł. Mimo, że nie biegłem po 2:59:59 to i tak każda sekunda mojego wyniku była dla mnie na wagę złota, a poza tym nagłe zwalnianie, a tym bardziej stawanie w miejscu po takim wysiłku może się zwyczajnie źle skończyć. Dlatego ja nie zwalniałem, z pędem będącym iloczynem niewielkiej prędkości, ale i sporej masy wbiłem się w tlum. Wyhamowałem po mału przechodząc w marsz, ale całkiem stanąć się bałem bo miałem przeczucie graniczące z przekonaniem, że jeśli to zrobię to już się nie ruszę. Na całe szczęście strefa finiszu była ogromn, więc szedłem sobie i szedłem, Doszedłem do stolików, gdzie odebrałem pakiet finiszera. A za nimi... raj. Tak mi się przynajmniej wydawało wtedy. Na długim na kilkanaście metrów stole stały pudła pełne krojonych w ćwiartki pomarańczy. Normalnie nie jestem aż takim miłośnikiem tych cytrusów, ale na tamte rzuciłem sie jakbym nie widział jedzenia od tygodnia. Zdjadłem chyba z osiem takich ćwiartek, jedną za drugą. Nie widziałem, żeby ktoś inny aż tak się na nie rzucał, ale nie obchodziło mnie to.

Po zaspokojeniu pragnienia pomarańczami, zadzwoniłem do żony okazało się, że jesteśmy dość blisko siebie, więc umówiliśmy się przy najbliższym wyjściu. W międzyczasie przestało mi być gorąco. Nawet ciepło mi nie było. Ubrałem się w plastikowe ponczo z pakietu finiszera i zaległem pod drzewem. Moi kibice zaraz dotarli i wręczyli mi puchar :D Nie wiem, jak moja żona przemyciła taki kawał żelaztwa w bagażu :D i torebce i w ogóle.


Medal finiszera i mój własny puchar :D

I Po maratonie

Kiedy w końcu się podniosłem ustaliliśmy, że idziemy coś zjeść. W ogóle nie byłem głodny, ani nie miałem ochoty na jedzenie, ale trzeba jakoś uczcić wspólnie ze swoimi kibicami to wielkie wydarzenie. Poszliśmy do włoskiej knajpki przy Avenue de Champs Elysees. Pizza lub makaron to zawsze dobry wybór i każdy znajdzie coś dla siebie, w tej konkretnej knajpie byliśmy już z żoną i dzieciakami i wiedzieliśmy, że jest smacznie i sympatycznie. Trochę martwiłem się tylko swoim "outfitem" - na przepocone ciuchy wrzuciłem luźne spodnie od dresu i bluzę. Z prysznica jeszcze nie miałem okazji skorzystać.
Dostaliśmy duży stolik pod schodami w kameralnym zakątku knajpy, więc oza moimi bliskimi nikt nie musiał mnie wąchać ;) Z resztą chyba nie było aż tak źle. Zamówiłem jakąś pizzę, ale mimo tego iż posiadam tą zgubną cechę, że potrafię wepchnąć porcję nawet kiedy nie jestem głodny to jakoś nie dałem razem zrobić tego tym razem. Do picia wziąłem wodę - miałem na nią większą ochotę niż na wino, a poza tym jakiś wewnętrzny głos mi mówił, że staną się rzeczy straszne już po jednej lampce.
Z mety maratonu do restauracji i z restauracji do metra trzeba było się trochę przespacerować. Trochę to znaczy tyle, że ów dzień pozostaje rekordowym pod względem wykonanych przeze mnie kroków (46,984). Wbrew temu czego mógłbym się spodziewać chodzenie po maratonie nie jest jakimś sczególnym wysiłkiem. Dużo gorsze może się okazać siedzenie na krześle - to w tej pozycji dorwał mnie jedyny skurcz tego dnia, ale za to taki, że go dobrze zapamiętałem... Z resztą po kolejnym maratonie było dokładnie tak samo.
Po maratonie mieliśmy jeszce trzy dni na zwiedzanie bo wyjazd zaplanowaliśmy na środę, ale rodzice mieli samolot do Polski już w poniedziałek popołudniu. Chcieliśmy spędzić razem jeszcze trochę czasu, ale... wspominałem już że chodzenie po maratonie to nie problem? Otóż następnego dnia to już całkiem inna historia. Na szczęście w każdym turystycznym mieście są autobusy "hop on-hop off". A ich ukrytą zaletą jest to, że wcale nie trzeba robić "hop off", więc przez dwie godziny zwiedzałem Paryż siedząc na tyłku. Paryż pomarańczowy od koszulek fniszerów... a ja swojej nie założyłem nie przyszło mi do głowy. Myślałem, że święto się skonczyło i że to obciach się obnosić ze swoją zdobyczą po mieście. O jak się myliłem i jak żałowałem. Wieczorem nadrobiłem i podczas wycieczki na Montmartre dumnie prezentowałem swoją pomarańczową koszulkę. Szybko z resztą nauczyłem się wypatrywać w tłumie maratończyków. Zdradzał nas kaczy chód - zwłaszcza kiedy przyszło nam iść w dół po schodach.





Maratoński weekend był wielkim przeżyciem od expo, przez bieg śniadaniowy, na samym maratonie kończąc. Tego jednak się spodziewałem i na to liczyłem. Natomiast tego, że dzień po to wielkie miasto wciąż będzie tak widocznie opanowane przez biegową brać zupełnie się nie spodziwałem.


W jakiejś książce o bieganiu przeczytałem, że na pierwszy maraton w życiu warto wybrać dużą imprezę, bo atmosfera takiego wydarzenia zrekompensuje z nawiązką wszystkie trudne chwile, które z pewnością będą. To pod wpływem tej opinii zdecydowałem się na wybór Paryża. Oczywiście to nie jest jedyna opinia - zwłaszcza w internetach (jak to w internetach) zdania są podzielone i wypełniają całe spektrum opinii włączając w to te najbardziej skrajne. Osobiście uważam, że jeżeli zasadniczym celem w pierwszym maratonie jest jego ukończenie to rzeczywiście duża impreza z bogatą oprawą daje naprawdę duże szanse na jego osiągnięcie. Przede wszystkim w takiej imprezie będą napewno brali udział uczestnicy na naszym poziomie, więc na żadnym etapie nie będziemy biegli samotnie co mogłoby się zdarzyć gdybyśmy wystąpili w roli maruderów w mniejszym biegu. Chwila zwątpienia czy owiana złą sławą "ściana" może nam się przydażyc na każdym etapie biegu, w przypadku wielkiej imprezy napewno będą tam kibice gotowi dodać nam otuchy, podczas gdy w kameralnym biegu możemy być zmuszeni do samotnej walki. Nie bez znaczenia są takie kwestie jak ilość i dostępność punktów żywieniowych - doświadczony maratończyk rozplanuje sobie korzystanie z nich jakkolwiek by nie były rozmieszczone, nam żółtodziobom może być potrzebny taki punkt zaraz natychmiast - tak jak mnie ten na 40-tym kilometrze.

Jeżeli jednak na pierwszy maraton decyduje się biegacz zaprawiony już w imprezach masowych, znający swoje możliwości, pragnący się "wydłużyć" po wielu nabieganych połówkach i mający bardzo sprecyzowane oczekiwania wobec swojego debiutanckiego wyniku - to rzeczywiście bieg, bez tłumu, ścisku i ciągłego wyprzedzania może sprawdzić się lepiej. Ja prawdopodobnie nie mogłem wybrać dla siebie lepszego maratonu.
Niektórzy mówią, że linia mety maratonu to moment, pięć minut przed którym, myślimy "nigdy, kuźwa więcej", a pięć minut po którym tą myśl zastępuje "to gdzie będzie następny i po jaki czas biegnę?". To w moim przypadku nie całkiem prawda. Na kolejny maraton zapisałem się już na kilka miesięcy przed swoim pierwszym :), ale nie mogę zaprzeczyć, że myśli zwątpienia towarzyszyły mi na tym dystansie wielkokrotnie. Ale jak to mówią - ból jest chwilowy, duma wieczna!